1.11.2010

Harry Brown

Podobno nie istnieje film, którego fabuła nie byłaby zbudowana wokół jednego z pięciu (siedmiu? dziewięciu?) Standardowych Tematów. Na pełną listę tychże nigdy nie natrafiłem, ale na szczęście kategoryzacja Harry'ego Browna nie przysparza najmniejszych kłopotów. Pełnometrażowy debiut Daniela Barbera to kino Zemsty par excellence, w którym na prywatną vendettę wyrusza nie Charles Bronson i nie czarnoskóry ochroniarz, lecz brytyjski staruszek. Brzmi śmiesznie? Toteż i młodociani dealerzy mieli ubaw, ale tylko na początku.

Dwa niepodważalne atuty Harry'ego Browna zostają wyłożone na ekran już w pierwszej scenie. Po pierwsze, od razu widać, że reżyser świetnie radzi sobie z narracją wizualną. Co prawda nie mamy tu do czynienia z maestrią rodem z Okna na podwórzu ani z długimi bezdialogowymi sekwencjami jak w To nie jest kraj dla starych ludzi, lecz Barber i tak zasługuje przynajmniej na ocenę bardzo dobrą. Przeszłość oraz usposobienie Harry'ego poznajemy ze spokojnych, niespiesznych, doskonale rozplanowanych kadrów, bardziej kojarzących się z produkcją niezależną aniżeli z dramatem sensacyjnym. Umiejętne, zimne operowanie obrazem pozwoliło reżyserowi w późniejszych partiach filmu na naturalistyczne odmalowanie brudnej i brutalnej rzeczywistości angielskiego przedmieścia.

Druga mocarna strona Harry'ego Browna, to, jakżeby inaczej, sir Michael Caine. Wielki brytyjski aktor mimo wiszącego nad głową ósmego krzyżyka jest w znakomitej formie, choć trzeba przyznać, że rola starego, zmęczonego życiem, wyruszającego w ostatni bój człowieka nie bez powodu bardzo do niego pasuje. Zresztą, "trafił swój na swego": Caine radzi sobie jak ryba w wodzie właśnie dlatego, że reżyser wykorzystuje w pełni jego aktorską charyzmą, a scenariusz Gary'ego Younga nie wkłada w usta odtwórcy tytułowej roli żadnych zbędnych kwestii dialogowych.

Dwa pierwsze akty ogląda się pierwszorzędnie. Niestety w ostatnich dwudziestu minutach film, nie wiedzieć czemu, skręca niespodziewanie w kliszę. Czyżby brak pomysłu? Ale przecież wystarczyło do samego końca iść za psychologicznym ciosem.

★★★★☆☆

29.10.2010

The Picture of Dorian Gray [2004]

Jeżeli film jest wybitnie zły, nie pomoże mu, że nakręcono go na podstawie bardzo znanej powieści. Nie przypominam sobie, bym miał okazję obejrzeć którąś inną z licznych ekranizacji Portretu Doriana Graya. Wiara, że wszystkie pozostałe są lepsze od wersji wyreżyserowanej przez Davida Rosenbauma, przychodzi mi jednak niezwykle łatwo.

Historię Doriana Graya znają chyba wszyscy. Tytułowy narcystyczny przystojniak (tutaj kreowany przez Josha Duhamela, prywatnie męża Fergie) zostaje zarażony hedonizmem przez przyjaciela, lorda Wottona. Inny snobistyczny kolega (tudzież koleżanka, bo w filmie zmieniono mu płeć z powodów homofobicznych), artysta Basil, zafascynowany pięknem Doriana, maluje jego portret. Gray bombastycznie stwierdza, że gotów byłby sprzedać swoją duszę, byle tylko zamiast niego samego starzał się Dorian z obrazu. Pochopne życzenie zostaje spełnione. Rzecz w tym, że zachowanie wiecznej młodości wpłynie demoralizująco na i tak zdemoralizowanego już bohatera... a każdy popełniony przez niego grzech będzie dodatkowo zniekształcał namalowany wizerunek.

Nie wiem jakich grzechów dopuścili się swojego czasu aktorzy zaangażowani do filmu, lecz ich gra jest tak potwornie zdeformowana, że kładzie Rosenbaumowski Portret... na całej linii. Ekranizacja Wilde'a A.D. 2004 to fascynujące studium drewnianych deklamacji, sztucznej gestykulacji, a nawet nienaturalnego poruszania się. Strona realizacyjna również leży z jednym małym wyjątkiem (choć poniekąd wyjątek także leży): na plus wyróżnia się ładnie nakręcona scena łóżkowa z Dorianem i Sybil Vane (w tej roli znana z Jericho i Mad Men Darby Stanchfield).

Jeżeli przyjąć, że Rosenbaum nakręcił na motywach prozy Wilde'a film homoerotyczny, który najpierw przerobiono na heteroerotyczny, a potem i tak wycięto z niego wszystkie momenty, wiele się wyjaśni.

★☆☆☆☆☆

27.10.2010

Toy Story 3

Gdyby podejść do Toy Story 3 z analitycznym zacięciem, okazałoby się, że najnowsze dzieło Pixaru to istna kopalnia tropów postkolonialnych. Zamiast białych panów wracających do swoich zamorskich ojczyzn mamy Andy'ego, który opuszcza rodzinny dom i wyjeżdża do college'u. Zdezorientowanych nagłą wolnością tubylców zastępują antropomorficzne zabawki. "Umysłu zniewolonego" głoszący konieczność emigracji i podążenia za panami utożsamia drewniany kowboj Woody. Zamiast wytęsknionej ziemi obiecanej — utopijne przedszkole zarządzane przez pachnącego truskawkami Misia Tulisia, od którego polityki miłości mógłby uczyć się sam Tusk.

Na szczęście trzeciej części Toy Story rozkładać na czynniki pierwsze nie trzeba. Doskonale animowaną przygodę można po prostu chłonąć jednym tchem i pozwolić swojemu "wewnętrznemu dziecku" bawić się przy niej na całego. Nudnawy Wall-E mi się nie podobał, Odlotu nie widziałem, ale Toy Story 3 jest przemega.

Chwalę sobie na przykład brak wulgarnych shrekowych intertekstualności. Scenariusza nie napędzają tu gagi zbudowane z prostych odwołań do znanych książek i filmów. Toy Story 3 operuje na wyższym poziomie sięgając po fabularne klisze i charakterologiczne stereotypy, których nie da się przypisać jednoznacznie do konkretnych dzieł. Wszystkie zapożyczenia są podane bardzo wdzięcznie, subtelnie, z pomysłem. Wielka ucieczka z więzienia, dwulicowy badgaj, tymczasowy rozłam wśród protagonistów — widzieliśmy to już przecież na ekranie tyle razy, ale zrealizowany z rozmachem zabawkowy setting i tak nadaje znanym rozwiązaniom zupełnie nową jakość. (Notabene, ów setting jest niesamowicie nośny i aż prosi się o zastosowanie do celów erpegowych).

A do tego ta bogata galeria przemyślnie zaprojektowanych postaci... Doborową paczkę Woody'ego znamy z poprzednich części, ale "trójka" lśni przede wszystkim nowymi bohaterami: wspomnianym Misiem Tulisiem, narcystycznym Kenem, przerażającym Bobo, alarmową Małpą o obłąkańczo-dzikim spojrzeniu, ponurym narracyjnym Klaunem i moim faworytem, uroczym Panem Jeżem z aktorskimi zapędami ("Are you classically trained?") i głosem Timothy'ego Daltona.

Skupienie się wyłącznie na warstwie rozrywkowej filmu byłoby jednak wobec twórców Toy Story 3 niesprawiedliwe. Pod inteligentnym humorem i wciągającą fabułą kryje się bowiem nienachalne, pełne ciepła i nostalgii przesłanie. Film opowiada o dorastaniu, o przemijaniu, o tym, że nieubłagany upływ czasu prowadzi niekiedy do gorzkich rozczarowań, ale znacznie częściej — do nowych początków. Ostatnia (?) wielka przygoda zabawek Andy'ego to pochwała przyjaźni i wierności, przypomnienie, że no one gets left behind.

Rozpatrując Toy Story 3 w kategorii familijnej animacji naprawdę nie wypada wystawić mu niższej oceny. Dodam tylko, że ostatnie pół gwiazdki zawdzięcza piosence Gypsy Kings z napisów końcowych (wykorzystanie hiszpańskiego języka doskonale uzasadnione!). Krótko mówiąc, od początku do końca wspaniały film.

★★★★★★

25.10.2010

The Last Castle

Podobno w pierwotnej wersji scenariusza generał Irwin był postacią wysoce dwuznaczną: dowódcą wojskowym tyleż zdolnym, co brutalnym i zaborczym. Po trafieniu za kraty wojskowego więzienia (zbudowanego na terenie dawnego zamku) miał rozpocząć walkę o serca i umysły osadzonych, wypowiadając zarazem prywatną wojnę dobrodusznemu pułkownikowi Winterowi, kierownikowi placówki.

Pomysł szybciutko zarzucono, gdyż główną rolę otrzymał Robert Redford. No bo jakże to — Redford grający moralnie wątpliwego oficera? Fabułę przerobiono. Generał Irwin stał się szlachetnym kontynuatorem najlepszych tradycji US Army, a Winter paskudnym i oślizgłym tchórzem o skłonnościach sadystyczno-dyktatorskich.

Niewykorzystane sytuacje się mszczą. Skliszowana konfiguracja postaci pogrzebała film Roda Luriego przysypując go piachem kreacji Redforda i Gandolfiniego. Podrywający współwięźniów do buntu Irwin jest nudny; R.R. gra go zresztą zupełnie bez zaangażowania. Winter wypada natomiast nieprzekonująco. Gdyby chociaż był karykaturalny... Potagonista i antagonista są, krótko mówiąc, przeraźliwie bezbarwni.

The Last Castle nie ogląda się co prawda beznadziejnie źle, ale film ten nie ma do zaoferowanie widzowi po prostu nic. Pierwsze dwa akty to niewiarygodny psychologicznie dramat więzienny, a ostatnie pół godziny wypełnione jest akcją każącą poważnie wątpić w wyszkolenie i procedury stosowane przez filmowych strażników. Odpowiedzialność spoczywa jednak nie na nich. Oskarżyć i osądzić należy Irwina, za którego wstydzić się muszą i Hannibala Smitha, i Henry Brubaker.

★★☆☆☆☆

22.10.2010

Nie ma róży bez ognia

Najlepsza komedia Barei? Miś? Świńska rura a nie miś! Najlepszą komedią Barei jest oczywiście Nie ma róży bez ognia.

Owszem, gdyby chodziło tylko o natężenie i jakość gagów, Miś zwyciężyłby bezapelacyjnie. W końcu w żadnym innym dziele kultowego reżysera nie usłyszymy Stuwały żalącego się znad pisuaru babciom klozetowym ani nie zostaniemy zaskoczeni gwałtownymi wejściami "Wesołego Romka", któremu niedługo wyłączą gaz. Nie samymi gagami jednak komedia stoi; liczy się jeszcze fabuła. A ta jest przecież w Misiu tylko pretekstowa. No bo kto tak naprawdę przejmował się paszportowymi zmaganiami Ochódzkiego? Sytuacja przedstawia się zgoła inaczej w o sześć lat wcześniejszym Nie ma róży bez ognia. Perypetie mieszkaniowe Filikiewiczów obfitują bowiem w zwroty akcji, nieudane fortele i liczne pomyłki. Trudno udawać, że nie ogląda się tego wszystkiego dla śmiechu, ale warto zauważyć, że jak na Bareję dostaliśmy wyjątkowo spójny, przemyślany scenariusz.

Obsada Nie ma róży bez ognia jest po prostu koncertowa. W pechowego Janka Filikiewicza wcielił się Jacek Fedorowicz świetnie wyczuwając wyciszoną determinację swojego bohatera. Małomiasteczowych chamów, Lusię i Zenka, grają naturalistyczni Stanisława Celińska i Stanisław Tym, wspierani przez Mieczysława Czechowicza w roli ojca Lusi. Na drugim planie ujrzymy Wiesława "Poproszę też ptysia" Gołasa jako dobroczyńcę Filikiewiczów oraz Bronisława Pawlika jako administratora-detektywa. W epizodach przewijają się Siemion, Łazuka ("Nie znoszę chamstwa!"), Kobuszewski, Pokora, Himilsbach, Kaczor, Kowalewski, Fitkau-Perepeczko. Daje także radę niepozorny Henryk Kluba w roli spragnionego orgii sąsiada-playboya.

Ukoronowanie obsady stanowi przegenialny Jerzy Dobrowolski grający przyjacielskiego cwaniaka Dąbczaka, "Biednego Misia", niepożądanego współlokatora Filikiewiczów, pierwszego męża Wandy. Polska kinematografia nie dorobiła się zbyt wielu postaci kultowych, ale do ich grona z pewnością powinien być zaliczany Dąbczak z nieodłącznym petem w kąciku ust. Była to zresztą jego ostatnia filmowa rola, zatem końcowe ujęcie Nie ma róży bez ognia jest nadzwyczaj adekwatne.

Lektura obowiązkowa. Nie znam lepszej komedii. Jogibabu!

★★★★★★

20.10.2010

Waking Life

Jak powszechnie wiadomo, warunkiem powodzenia kina eksperymentalnego jest pomyślna koniunkcja ciał niebieskich. Choć Richard Lanklater nakręcił dwa filmy z pewną bardzo znaną gwiazdą w tytule, nie udało mu się zjednać przychylności sił zodiakalnych. Waking Life zawodzi na całej linii. 

Lanklater wymyślił sobie oto coś takiego: "Nakręcę techniką rotoskopową oniryczną opowieść o chłopaku błądzącym pomiędzy jawą a snem i spotykającym na swojej drodze bezimiennych nieznajomych, z których ust będą padały Różne Mądre Rzeczy oraz Spostrzeżenia Sugerujące Że Coś Jest Nie Tak Z Naszą Rzeczywistością". Brzmi ambitnie, tyle tylko, że efekt nie jest niczym ponad serię halucynopodobnych monologów bez ładu i składu. Lanklater stworzył miszmasz luźnych wypowiedzi o sensie życia, wolnej woli, egzystencjalizmie, itd. Spróbował nadać im oryginalną formę. Wyszło fatalnie.

Oniryczność? Jest, owszem. Lecz w bardzo psychodelicznej odmianie; film należałoby absorbować po uprzednim wyjaraniu kilku porcji zioła. Piszę to całkiem serio: Oglądanie Waking Life na łagodnym haju może być niezapomnianym przeżyciem. Na trzeźwo robi się zbyt szybko przeżyciem absurdalnym i, przede wszystkim, nudnym.

★☆☆☆☆☆

18.10.2010

Michael Clayton

Najciekawsza w filmie Tony'ego Gilroya jest niewątpliwie profesja głównego bohatera, której nazwy nie da się zresztą zgrabnie przetłumaczyć na język polski. Michael Clayton pracuje jako fixer w prestiżowej kancelarii prawniczej Kenner, Bach & Ledeen i specjalizuje się w dyskretnym załatwianiu śliskich spraw. Clayton nigdy jednak nie działa poza granicami prawa — w jego asortymencie zamiast wełnianej czapki i spluwy znajdują się jednorzędowy garnitur, charyzma, wygadanie, szerokie koneksje i wiedza dotycząca rozmaitych kruczków prawnych. Komórka może zadzwonić o każdej porze dnia i nocy, a wtedy nasz bohater poprawia krawat, wsiada do S550 i niezwłocznie wyrusza posprzątać.

Tym razem gówno trafia w wentylator z wyjątkowym rozbryzgiem. Reprezentujący KB&L Arthur Edens doznaje załamania nerwowego podczas przesłuchania świadka. Sprawa jest niebagatelna, ponieważ kancelaria reprezentuje producenta nawozów U-North oskarżonego o trucie ludzi kancerogenną chemią. Stawką w grze są więc gigantyczne odszkodowania, a kompromitujące nagranie wideo z Edensem biegającym nago po podziemnym parkingu nie pomogą firmie w wygraniu procesu dla klienta. Na scenie natychmiast pojawia się Michael Clayton... i oczywiście odkrywa, że coś tu brzydko pachnie, że zachowanie Edensa miało drugie dno.

Michael Clayton to thriller prawniczy, który wykorzystuje ograne motywy adwokackiej hipokryzji i "ostatnich sprawiedliwych" rzucających wyzwanie korporacyjnemu zakłamaniu. Film Gilroya odznacza się zarazem szeregiem mocnych punktów. George Clooney po raz enty potwierdza swoją aktorską klasę całkowicie integrując się z postacią Claytona. Aktorowi niewątpliwie pomaga scenariuszowe pogłębienie jego bohatera — Michael użera się z własnymi problemami, hazardem, długami, brakiem czasu na życie rodzinne. Na drugim planie obserwujemy równie precyzyjne kreacje Toma Wilkinsona (jako Edensa), Sidneya Pollacka (jako Bacha; przedostatnia rola Pollacka) i Tildy Swinton (jako przedstawicielki U-North). W połowie filmu dostajemy znakomitą, nakręconą w jednym długim ujęciu scenę wyrachowanego morderstwa; a zakończenie całej historii, choć sztampowe, zostało podane bardzo zgrabnie.

Kino moralnego niepokoju? Tak, tyle że po amerykańsku. Na szczęście solidna realizacja maskuje pewną banalność ogólnego przesłania filmu. Napięcie jest na swoim miejscu i w połączeniu z pierwszoligowym aktorstwem wystarcza, żeby Michaela Claytona dobrze się oglądało. Tony Gilroy, mający na koncie wiele świetnych scenariuszy (Dolores Claiborne, Adwokat diabła, trylogia Bourne'a), nie musi wstydzić się swego debiutu reżyserskiego.

★★★★☆☆

15.10.2010

Examined Life

Przeciętny obywatel wie o współczesnych nurtach filozofii etycznej i społecznej tyle, co ja o osiemnastowiecznych ludowych obrzędach hawajskich. Niewiele. Filozoficznej ignorancji wychodzi naprzeciw Astra Taylor z półtoragodzinnym Examined Life. Nie należy oczywiście oczekiwać, że dokument zostanie kiedykolwiek wyemitowany w megahitowym paśmie wieczornym Polsatu, ale i tak chwała młodej reżyserce za ambitną i zarazem przyjemną w odbiorze inicjatywę.

Examined Life nawiązuje tytułem do sentencji Platona, który stwierdził, że niezbadane życie nie jest warte życia. No więc, wraz z Astrą i wybranymi przez nią wpływowymi filozofami, badamy. Dokument ma bowiem konstrukcję tyleż prostą co oryginalną: Składają się nań dziesięciominutowe pogadanki urządzane przez Cornela Westa, Avital Ronell, Petera Singera, Kwamego Anthony'ego Appiaha, Marthę Nussbaum, Michaela Hardta, Slavoja Žižka i Judith Butler. Doesn't ring a bell? Nic nie szkodzi. Państwo filozofowie mówią bowiem przystępnie, bynajmniej nie zza katedry. Sceneria zawsze nawiązuje dyskretnie do tematu miniwykładu: Singer krytykuje konsumpcjonizm z tłocznego serca Manhattanu, Hardt opowiada o rewolucjach pływając łódką bodajże po Central Parku, a Žižek w charakterystyczny dla siebie, nawiedzony sposób, nawraca nas na nową ekologię łażąc po wysypisku.

Klamrą spinającą całość jest monolog Cornela Westa prowadzony w jeżdżącym po mieście samochodzie. Zapadło mi w pamięć zdanie, które czarnoskóry filozof wypowiada zaraz na samym początku: "Filozofia staje się krytyczną skłonnością do zmagania się z pragnieniem życia w obliczu śmierci, do zmagania się z dialogiem w obliczu dogmatyzmu, do zmagania się z demokracją w obliczu struktur dominacji". Zresztą, ze wszystkich bohaterów Życia pod lupą West mówi chyba najmądrzej; pod względem imidżu najbliżej mu też do powszechnego wyobrażenia mędrca. Zgadzają się ze mną Wachowscy. Profesor wystąpił gościnnie w obu sequelach Matriksa jako... doradca West.

Examined Life na YouTube

★★★★☆☆

13.10.2010

Dawn of the Dead [2004]

W 2004 roku Zack Snyder był reżyserem zupełnie nieznanym, mającym na koncie zaledwie parę drobiazgów. W ramach swego kinowego debiutu postanowił wziąć się za bary z legendą, wróć, z sequelem legendy horroru. Trudno powiedzieć, dlaczego Snyder zremake'ował Świt żywych trupów zamiast Nocy.... Może zadecydowały o tym względy produkcyjne (druga wersja Nocy... ukazała się w 1990 roku i wytwórnia nie chciała, by tak szybko kręcono trzecią), a może sam reżyser uznał, że środkowa część trylogii Romero daje mu największe pole do popisu. Tak czy owak, był to doskonały wybór.

Świt żywych trupów AD 2004 jest najgenialniejszym znanym mi horrorem akcji i jednym z najwybitniejszych znanych mi horrorów w ogóle. Film Snydera o kilkanaście długości dystansuje niemrawy, aczkolwiek klimatyczny pierwowzór. Nowy Świt... oglądałem po raz pierwszy w małej salce multipleksu, nie mogąc się zdecydować, czy siedzieć na krawędzi fotela czy raczej pozwolić się w tenże fotel wgnieść. Po zakończeniu seansu i wyjściu z kina przez resztę dnia postrzegałem rzeczywistość przez pryzmat filmu. Potem zdarzyło mi się to tylko raz, po Cloverfield.

Z wcześniejszego o dwa lata zombie-horroru 28 dni później Snyder zaczerpnął tylko jeden pomysł — krwiożerczy ożywieńcy biegają. Poza tym Świt... świadomie i z żelazną konsekwencję poszło w zupełnie innym kierunku. Podczas gdy film Boyle'a był postapokaliptycznym tłumaczeniem powiedzenia "człowiek człowiekowi wilkiem" na "zombie zombie zombie", Snyder wiernie zrealizował główne punkty romerowskiego kanonu, dopinając przy tym na ostatni guzik warstwę techniczną, dorzucając kilka przecudnych motywów (pies ignorowany przez zombiaki, dramat Andy'ego, makabryczny poród, autobusy-fortece "Dead Reckoning") i oblewając wszystko dynamiką gęstą jak zombiacza krew. Szybki, precyzyjny, narzucający szalone tempo montaż oraz niestereotypowe (wbrew początkowym pozorom!) postacie wyniosły Świt żywych trupów wysoko wysoko ponad horrory klasy B.

Lepszego filmu o grupie ocalałych oblężonych przez stada potworów długo nie będzie. A jeżeli spece od horrorów utracą umiejętność tworzenia efektów specjalnych bez CGI — nie będzie już nigdy.

★★★★★★

11.10.2010

Cellular

Niekiedy umilam sobie weekendowe śniadania filmem. Nie bywam wtedy wybredny. Wybór pada zwykle na DVD leżące na wierzchu stosiku pożyczonych na chybił-trafił filmów. Wsadzając do czytnika płytę z Cellular nie oczekiwałem niczego ponad odmóżdżającą strzelankopościgówkę. Dostałem... cóż, odmóżdżającą strzelankopościgówkę, lecz ze zdumiewająco niewielką ilością głupot i zgrzytów.

Porwana kobieta (Kim Basinger, o dziwo) próbuje wezwać pomoc przez zniszczony telefon. Dodzwania się pod przypadkowy numer, pod którym kryje się komórka młodego luzaka typu surfer. Luzak początkowo myśli, że rozpaczliwa prośba to głupi żart, ale babce udaje się go oczywiście przekonać. Rozpoczyna się więc misja ratunkowa typu urban. Na scenie rychło pojawiają się badgaje (dowodzeni przez Jasona Stathama, o dziwo) i jedyny sojusznik Ryana, policjant typu jutro-przechodzę-na-emeryturę (William H. Macy, o dziwo).

Nie-głupota Cellular polega na "wiarygodnym uwiarygodnieniu", że bohater musi zastępować stróżów prawa i że na jego trop szybko wpadają porywacze. Jak na film tego typu to naprawdę dużo.

★★★☆☆☆

9.10.2010

The Good, the Bad, the Weird

Idąc do kina zastanawiałem się radośnie, jak będzie po koreańsku "fun redefined". Miałem doskonałe powody do popuszczenia wodzy oczekiwaniom. Blockbuster z (południowej części) orientalnego półwyspu, najdroższa produkcja w dziejach tamtejszej kinematografii, połączenie kina przygodowego z estetyką spaghetti westernu — czego chcieć więcej? Stawiałem wona przeciwko pączkowi ryżowemu, że za chwilę zobaczę najfajniejszy film roku.

I jak to zbyt często w takich przypadkach bywa, czekało mnie rozczarowanie. Wbrew pozorom Dobry, Zły, Zakręcony (Joheunnom nabbeunnom isanghannom) jest marnym spadkobiercą Leoneowskiej legendy.

W teorii wszystko brzmi nadzwyczaj zachęcająco: Przenosimy się na mandżuriańskie pustkowia w latach trzydziestych. Trwa wyścig do skarbu, do którego prowadzi unikatowa mapa. W grze uczestniczą tytułowi Dobry, Zły i Zakręcony (dlaczego nie "Dziwny"?) Każdy z nich ma na pieńku z prawem, choć jak sugerują przydomki, powodują nimi zupełnie odmienne motywacje. Zakręconemu i Złemu zależy przede wszystkim na skarbie, Dobremu na głowie Złego. Niepewny sojusz połączy na pewien czas Zakręconego i Dobrego, choć oczywiście gdy stawka jest tak wysoka, nie należy nikomu za bardzo ufać. Nasi trzej bohaterowie nie działają bynajmniej w próżni, bo na mapę i skarb chętkę ma również armia oraz lokalna banda rozbójników konnych.

A w praktyce... Cóż, musiałbym obejrzeć Dobrego, Złego, Zakręconego jeszcze raz, by dokładnie zdiagnozować, co i dlaczego w nim nie trybi. Przypuszczam, że to jeden z tych przypadków, gdzie wina rozkłada się mniej więcej równomiernie między scenarzystami a reżyserem. Scenarzystom starczyło pary na brawurową historię, ale już nie na oplecenie jej solidnym napięciem. Kim Ji-woon nie potrafił natomiast zbudować solidnych pomostów między scenami akcji. Napad na pociąg, strzelaninę na targu, zwariowany pościg przez pustynię i finałowy showdown ogląda się nieźle, nawet pomimo wyraźnych komputerowych ingerencji. Niestety, dynamicznych sekwencji nie zawieszono na angażującej fabule i większy ubaw ma przy nich oko niż dusza. Częściową winę ponoszą też nie najlepiej prowadzone postacie, które pomimo starań aktorów nie przywiązują do siebie widza.

Do obejrzenia w domowym zaciszu jako wysokobudżetowa ciekawostka z Azji. Oczywiście, bardzo bym chciał, żeby ktoś w Polsce miał odwagę i fundusze nakręcić taki film, ale nie znaczy to, że Dobry, Zły, Zakręcony zasługują na więcej niż trzy gwiazdki. Ot, po jednej dla każdego mandżuriańskiego kowboja.

★★★☆☆☆

5.10.2010

An Unfinished Life

Lasse Hallström przebił się na Zachodzie w 1993 roku filmem Co gryzie Gilberta Grape'a. Niestety, późniejsze dzieła szwedzkiego reżysera nie zbliżyły się na wiorstę do poziomu amerykańskiego debiutu. Niektóre były słabsze (Kroniki portowe z żenującym domem na kółkach), inne nieco ciekawsze (oskarżona przez Łysiaka o propagowanie lewactwa Czekolada), lecz wszystkim zdecydowanie zabrakło filmowej magii. Niedokończone życie nie stanowi tu wyjątku.

Jean (Jennifer Lopez), poniewierana fizycznie przez partnera, ucieka z domu razem z małą córką (z poprzedniego związku). Schronienia szukają u dziadka dziewczynki, mrukliwego farmera Einara (Robert Redford), który niedoszłej synowej nie lubi, obarczając ją winą za śmierć swego jedynego dziecka. Dalej wszystko rozwija się w bardzo przewidywalnym kierunku: Jean i Griff na nowo zaczną układać sobie życie w Wyoming, Einar zaprzyjaźni się z nigdy wcześniej nie widzianą wnuczką, otrząśnie z permanentnej żałoby po synu, odstawi flaszkę, przekona do Jean. Cała trójka nie wiedzieć kiedy zacznie na nowo tworzyć szczęśliwy dom. Dobrotliwym świadkiem wzruszających wydarzeń będzie zniedołężniały Murzyn (Morgan Freeman) przyglądający się Gilkysonom z ganku swojej chatynki. Rolę hallströmowskiej żenady przyjdzie natomiast odegrać niedźwiedziowi.

Pojawienie się w miasteczku byłego Jean niewiele zmieni, bo filmy Hallströma to doskonały przykład obyczajówek nie będących dramatami. Nie ma tu miejsca na narastające konflikty interesów zwieńczone tragedią lub przynajmniej bolesnym kompromisem. Reżyser stara się tylko obserwować zwykłych ludzi zmagających się z przeciwnościami losu, próbuje przekonująco przybliżyć widzowi codzienne troski i zmartwienia swoich bohaterów. Ale nie wychodzi, nie wychodzi. Za dużo ckliwości.

★★★☆☆☆

30.09.2010

O gatunku

Gatunkowa klasyfikacja filmów to zadanie bardziej złożone niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Systematyczne podejście zmusza nas przede wszystkim do rozdzielenia etykiet na dwie odrębne kategorie: tematyczną i formalną. Pierwsza informuje, o czym dany film opowiada (kryminał, romantyczny, horror, obyczajowy, katastroficzny), druga, w jakie struny uderza (komedia, thriller, sensacja, dramat, musical, psychologiczny).

So far, so good, lecz teraz zaczną się schody. Pierwszy problem polega na tym, że niektóre formalno-tematyczne połączenia występują na tyle często, iż zdegenerowały się do skrótów. "Tylko sensacja" to "sensacja kryminalna", "tylko horror" to "horror-thriller", "tylko dramat" to "dramat obyczajowy". O ile jednak każda sensacja jest niejako z automatu filmem kryminalnym, o tyle pozostałe zbitki nie są już obowiązkowe. Zdarzają się przecież horrory komediowe (Martwica mózgu) i dramaty kryminalne (Gorączka).

Drugi problem stanowią etykietki "akcja", "przygodowy" oraz "s-f". Są w zasadzie kategoriami formalnymi, ale forma albo dominuje tutaj nad treścią, jak w dwóch pierwszych przypadkach, albo jest z nią bardzo silnie związana, jak w kinie fantastycznonaukowym. Na drugim biegunie znajdują się poniekąd filmy obyczajowe, których treść implikuje zazwyczaj refleksyjną, niespieszną formę; sądzę jednak, że należy odróżniać spokojniejsze filmy "tylko obyczajowe" (Dym, twórczość Lassego Hallströma) od starających się grać na emocjach widza "dramatów obyczajowych" (których bardzo jaskrawym przedstawicielem jest Dom z piasku i mgły, swą konstrukcją przypominający grecką tragedię). Oczywiście, nie zapominajmy o casusie komedii obyczajowych (w lekkim wydaniu nazywanych filmami familijnymi).

Na osobny akapit zasługuje kino historyczne zawierające w sobie trzy podtypy: filmy historyczno-przygodowe (Robin Hood: Książę złodziei), dramaty historyczne (Ben HurGladiator, Aleksander) i filmy kostiumowe (czyli obyczajówki historyczne a'la Niebezpieczne związki i Barry Lyndon). Zwróćmy uwagę, że w powyższym zestawieniu "dramat" dopuszcza dowolną ilość dynamiki w postaci akcji i scen batalistycznych, a więc elementów nieobecnych w dramatach obyczajowych. Podtypów powinno być właściwie pięć, ale dwa ostatnie  filmy wojenne i westerny  należy wyodrębnić jako samodzielne gatunki. Ten pierwszy to amalgamat dramatu historycznego z (przygodowym) kinem akcji; ten drugi to zwykle sensacje historyczne, nierzadko z solidną otoczką obyczajową.

Nie zapominajmy o elastyczności i pojemności wszystkich etykietek. Chociaż służą do szufladkowania, to same absolutnie szufladkowane być nie powinny. Film romantyczny to zarówno Bezsenność w Seattle, melodramaty pokroju Co się wydarzyło w Madison County jak i produkcje ocierające się o erotykę (Oczy szeroko zamknięte). Dla 300 jest miejsce w dramatach historycznych (sic!), dla Sin City  w sensacji, dla Autostopowicza  w horrorze.

Ktoś mógłby powiedzieć, że elastyczność nie wystarczy, że powyższa taksonomia jest bardzo krucha, gdyż na każdym kroku mogą jej zagrozić międzygatunkowe krzyżówki. I tak, i nie. Owszem, zdarzają się autentyczne hybrydy, które nierzadko stoją zresztą jedną nogą w domenie science-fiction: Obcy (sf plus horror), Obcy 2 (sf plus akcja), Mroczny Rycerz (przygodowy plus dramat kryminalny), Gwiezdne wojny (sf plus przygodowy). Zastanówmy się jednak zawsze dwa razy zanim wymieszamy, bowiem wiele pozornie eklektycznych produkcji da się z powodzeniem uznać za osadzone wyłącznie w jednym gatunku. Za przykłady niech posłużą Z Archiwum X (sensacja z elementami sf), Złe towarzystwo (akcja z elementami komedii) i Przeminęło z wiatrem (romantyczny z elementami historycznymi). 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Aby podkreślić, że filmorysowych etykietek nie przydzielam na chybił-trafił, "na oko". Stoi za tym pewna logika i konsekwencja, którą starałem się wyłożyć powyżej. Oczywiście, ów idylliczny obraz łatwo mogą zakłócić bollywoodzkie miszmasze i kazachskie kino gejowskiej zemsty, ale... gatunkowy kanon niech pozostanie kanonem.

27.09.2010

Nasz plakat

Popełniłem faux pas. Otóż o plakatach polskich czytałem parę tygodni  temu w necie; nie w jednym konkretnym miejscu, ale podążając tropem różnych linków. Potem przeczytane treści mieliły mi się w głowie, aż w końcu usiadłem i napisałem poniższą notkę. Niestety, zmieliły się niefortunnie — podświadomość wyrządziła mi psikusa, bo summa summarum tekst stał się nieumyślną przeróbką felietonu MRW, o czym zorientowałem się poniewczasie. Autora przepraszam za mimowolne zainspirowanie się bez podania źródeł.

Nikt nigdy nie twierdził, że idea Filmorysu ma polegać wyłącznie na impresyjnych minirecenzjach. Zapowiedzi, zwiastuny, felietony i ciekawostki również wchodzą w grę. Także — plakaty. Nie zamierzam bynajmniej stawać w szranki z Mierzwiakiem, ale nie przypominam sobie, by pisał on u siebie o polskiej szkole plakatu... w krzywym zwierciadle współczesnej amerykańskiej percepcji.

Jak rzecze Wikipedia, polska szkoła plakatu to "określenie używane wobec grupy polskich artystów-plakacistów, którzy zdobyli międzynarodowy rozgłos". Wspólnymi elementami ich dzieł były "lapidarność i oszczędność formy, ironia, nowatorskie liternictwo". Z punktu widzenia kinofila najciekawszą częścią tej twórczości są postery filmowe, szczególnie te powstałe z myślą o produkcjach amerykańskich. Na pierwszy rzut oka plakaty Pągowskiego i spółki szokują awangardowym podejściem do tematu. Potem człowiek dochodzi do wniosku, że na tle swoich nierzadko drętwych odpowiedników amerykańskich, polskie postery wypadają pozytywnie. Ale jeszcze później zaczynamy się zastanawiać: Jak młody, przeciętny, amerykański widz będzie właściwie postrzegał nadwiślańskie wariacje?

Odpowiedź na to pytanie przynosi serwis Cracked w postaci rankingu "najbardziej zdumiewających zagranicznych plakatów". Polska reprezentacja jest bardzo silna. Charakterystyczna dla serwisu ironia nie pozostawia złudzeń: Dla Amerykanów takie zestawienie stanowi solidny mindfuck. Na szczególną uwagę zasługują komentarze do miejsc czwartego i trzeciego.

"Polski plakat" stał się nawet funmemem, bo Something Awful dopiero co, w ramach Photoshop Phriday, zaproponował wymyślanie nowych plakatów na polską modłę. Efekty są godne obejrzenia, a także poczytania, bo na posterach znalazły się również koślawo przetłumaczone tytuły i tagline'y. Tylko z czego tu się śmiać? Chyba z polskiej szkoły plakatu właśnie; od strony graficznej większość zaprezentowanych fotoszopek naśladuje ją przecież bardzo dobrze, chociaż tworzona jest ewidentnie dla jaj. Aczkolwiek i tu odnaleźć można rodzynki: Plakat Incepcji, choć bardzo siermiężny, cudnie odwołuje się do głównego motywu filmu Nolanu.

Na deser: Pięćdziesiąt polskich plakatów filmowych zebranych przez Andrew Lindstroma. Tym razem już na poważnie i zupełnie estetycznie.

20.09.2010

Bad Company

W przeciągu niecałych dziesięciu lat powstały dwa filmy o tym tytule. Ten wcześniejszy, z 1995 r., odznaczał się przynajmniej śmiałymi scenami erotycznymi. Ten późniejszy, z 2002 r., który obejrzałem w weekend, nie zasłynął niestety niczym szczególnym.

Motyw sobowtóra infiltrującego przestępczą siatkę pojawiał się już w Face/Off i The Assignment. Pod względem efektowności i klimatu Złe towarzystwo  nie dorasta im do kolan. Sprawy mają się następująco: Działający pod przykrywką agenci CIA chcą kupić od rosyjskiej mafii walizkową bombę termojądrową (sic), by nie pozwolić na wpadnięcie unikatowego egzemplarza śmiercionośnej broni w ręce bałkańskich terrorystów. Gdy ci ostatni zabijają jednego z tych pierwszych, służba wywiadowcza rekrutuje brata bliźniaka zastrzelonego funkcjonariusza. Inaczej operacji dokończyć się nie da, twierdzi zwierzchnik przypominający Huberta Urbańskiego. Ponieważ bliźniak (Chris Rock) to stereotypowy krzykliwy czarnoskóry brother, drugi agent (Anthony Hopkins) stanie przed trudnym zadaniem wytres..., znaczy, nauczenia nowego kolegi niezbędnych procedur.

Bad Company to film akcji z elementami komediowymi w postaci Chrisa Rocka. Jego hałaśliwa, hip-hopowa maniera zagłusza jedyny mocny punkt tego filmu: Hopkinsa. Obaj panowie pasują do siebie jak pięść do nosa; trudno zrozumieć, dlaczego Schumacher nie poprowadził ich inaczej, dlaczego pozwolił na tak niekompatybilne style gry. Jasne, od czasu do czasu dziwnym kombinacjom aktorskim zdarza się niespodziewanie zaiskrzeć, ale tutaj scenariusz nie dałby pola do popisu żadnemu duetowi. Diagnoza jest prosta: Po pierwszej pół godzinie film staje się nudną, przegadaną strzelaniną. Całość ożywiają odrobinę one-linery Rocka sypiące się niezmordowanie aż do napisów końcowych.

Byłbym zapomniał. Złe towarzystwo przedstawia widzom jeden z najgłupszych szpiegowskich gadżetów ever. To "bondowski" zegarek z dużym czerwonym przyciskiem. Po naciśnięciu uruchamia się piskliwy alarm, który sprowadza posiłki. Wygląda to więc tak: Hopkins i Rock są w kościele na spotkaniu z bandziorami, spotkanie poszło kiepsko, w agentów wycelowano kilkanaście luf, od krwawej egzekucji dzielą nas sekundy. "Która godzina, panie Turner?", pyta lodowatym głosem Hopkins, a Rock unosi przegub, naciska przycisk, zegarek zaczyna piszczeć, wybucha chaos i obaj bohaterowie uchodzą cało z opresji.

★★☆☆☆☆

14.09.2010

Moulin Rouge!

Moja wina. Wiedziałem przecież, że Baz Luhrmann to ten sam facet, który kiedyś umieścił akcję najsłynniejszego szekspirowskiego dramatu we współczesnym, gangsterskim settingu... zachowując oryginalne dialogi. Nie powinienem był więc spodziewać się po Moulin Rouge! ani formalnej poprawności, ani historycznej wiarygodności. Zresztą, reżyser nie bawi się z widzem w kotka i myszkę, i pierwszym kwadransem dzieła jasno wykłada swój stosunek do konwencji. Technopodobny teledysk z "Lady Marmalade", Nirvaną i kankanem wali znienacka po głowie; potem jest spokojniej, ale tylko trochę.

Nie sposób odmówić Czerwonemu młynowi żywiołowego montażu, bombastycznej scenografii i dobrych zdjęć. Pod ogromną ilością blichtru kryje się niestety zupełnie banalna historia miłości pięknej kurtyzany i początkującego pisarza. Nie ulega wątpliwości, że reżyser umyślnie pozwolił formie na zdominowanie treści... ale nie zmienia to faktu, że wciąż mamy do czynienia z przerostem (momentami męczącej) formy nad (bardzo mizerną) treścią. Film Luhrmanna potrafi się jednak obronić jako musical, po części za sprawą talentów wokalnych Nicole Kidman i Ewana McGregora, po części za sprawą miłych dla ucha i oka coverów Like a Virgin i Show Must Go On. Muzyczny kolaż na grzbiecie słonia też jest bardzo fajny. Nie no, w sumie wszystkie piosenki dają tu radę, podobnie jak Kidman w różnych ciekawych strojach.

Byłbym zapomniał: Henczmen badgaja przypomina Wojciecha Orlińskiego.

★★★☆☆☆

7.09.2010

Scent of a Woman

Po urlopowej przerwie sięgam na górną półką. Jednakowoż napomknięcie o fabule Zapachu kobiety siłą rzeczy zakładałoby, że czytelnik tego filmu nie zna — a to musiałoby go obrazić. Ograniczę się więc do trzech spostrzeżeń.

Pierwsze dotyczy reżysera, którego nazwisko nie jest szczególnie znane. Wypada jednak pamiętać, że Martin Brest nakręcił nie jeden, a trzy kapitalne filmy, do tego pod rząd. Poza Zapachem kobiety sprzed jego kamery wyszły dwie świetne komedie sensacyjne: Gliniarz z Beverly Hills i Zdążyć przed północą. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dostaliśmy jeszcze Joe Blacka z eschatologiczną rolą Brada Pitta. A potem? Potem Gigli i Brest trafił do reżyserskiego niebytu. Gigli został bowiem uznany za wtopę dekady i jeden z najgorszych wytworów kinematografii w ogóle. Trochę trudno mi w to uwierzyć, ale dopóki nie obejrzę, dopóty nie będę się wypowiadał.

Drugie spostrzeżenie związane jest już bezpośrednio z Zapachem kobiety. Otóż wysunę obrazoburczą tezę, jakoby film w ujęciu całościowym nie był szczególnie porywający. Sztampowy schemat — mentor odzyskuje sens życia dzięki swemu uczniowi — został zrealizowany z większym wdziękiem na przykład w Szukając siebie. O wielkości dzieła Bresta świadczy dopiero Genialna Kreacja Genialnego Aktora, który występuje w Szeregu Miażdżąco Dobrych Scen. Co więcej, nie można powiedzieć, że Szereg wynika wprost z Kreacji, bo przecież to scenariusz daje Alowi ogromne i całkowicie wykorzystane pole do popisu. Scenarzysta i odtwórca głównej roli zresztą przesadzili, gdyż film w rezultacie zamienił się w ciąg wyrazistych epizodów: pierwsze spotkanie podpułkownika i Charliego, ciach, podpułkownik urządza Charliemu wykład o cipce, ciach, kolacja z bratem, ciach, podpułkownik tańczy tango z tytułową donną... i tak dalej.

Wreszcie, w ramach trzeciego spostrzeżenia załamię ręce nad pewną zaprzepaszczoną szansą. W Zapachu kobiety Alowi Pacino partneruje Chris O'Donnell, aktor, bądźmy szczerzy, bardzo przeciętny, którego obecność na planie może i nie przeszkadza, ale którego kreacja w żaden sposób nie dopełnia podpułkownika Slade'a. Kogo natomiast widzimy na drugim planie? Młodego Philipa Seymoura Hoffmana, wtedy również stojącego na początku kariery. Straszna szkoda, że castingowcy nie zrobili roszady. O'Donnell w tle, Hoffman u boku Pacino, i już nie "kulawy" prowadziłby ślepego...

Swoją drogą, czy ktoś widział włoski pierwowzór?

★★★★★☆

11.08.2010

White Noise

Każdy film, niezależnie od gatunku, może okazać się filmem średnim. Jednak średniakowatość średniego horroru jest jedyna w swoim rodzaju. Średnią obyczajówkę, średnią sensację, średnią komedię da się obejrzeć bez bólu zębów. Natomiast średni horror nuży. Zamiast straszyć, irytuje i budzi zażenowanie. Zasada "tak głupie, że aż śmieszne" obowiązuje dopiero poniżej pewnego pułapu. Średnie horrory tkwią niestety w ponurym limbusie.

Już wiecie jakim filmem, i pod względem gatunkowym, i jakościowym, są Głosy. Ale to jeszcze nie cała historia. Otóż średnim horrorom przysługuje czasowy parametr określający, w którym momencie widz traci resztkę nadziei, że film się jeszcze wyciągnie. W przypadku Głosów ów parametr jest bardzo wysoki i wynosi jakieś 90 minut. A dzieło Geoffreya Saxa trwa okołu stu.

Krótko mówiąc: Średni horror, który da się obejrzeć (prawie) bez bólu zębów.

O co chodzi? Oczywiście, o duchy. Jednak takie idące z, ekhem, duchem czasu, które zamiast brzękać łańcuchami komunikują się ze światem żyjących poprzez szumiące telewizory, trzeszczące radia i trzaskające dyktafony. Architekt Jonathan Rivers (Michael Keaton) traci w wypadku ukochaną żonę. Niedługo potem kontaktuje się z nim medium i tak oto bohater dowiaduje się o EVP, dwudziestopierwszowiecznej ouijy. Sceptycyzm Riversa ulatnia się szybko i młody wdowiec wkrótce postanawia zainwestować w spritystyczny sprzęt RTV. Pragnie skontaktować się ze zmarłą żoną, ale po Drugiej Stronie czeka przecież nie tylko ona...

Głosy na początku są przewidywalne. Potem przez kwadrans nudne, bo razem z Keatonem musimy wpatrywać i wsłuchiwać się w tytułowe białe szumy. Ale jednocześnie w tle pojawia się narastająca nutka (niespecjalnie strasznego) napięcia, która jakoś utrzymuje nas przed nomen omen telewizorem. Przyznajmy, że twórcy nie sięgnęli po najtańsze rozwiązania fabularne, że pokusili się o parę malutkich twistów, że odwlekli konfrontację z Potworem. Gdy więc film w drugiej połowie się wreszcie trochę rozkręca, ogląda się go... znośnie. Kanału koniecznie zmieniać nie trzeba.

★★★☆☆☆

6.08.2010

Disney's The Kid

Chyba wszyscy zawiedliśmy się kiedyś na powszechnie zachwalanym filmie. Moimi sztandarowymi rozczarowaniami są Dzień świra, Fight Club i Żywot Briana. Jednak jest też druga strona medalu: pozytywne zaskoczenie filmem z pozoru przeciętnym. Siadamy przed ekranem, by obejrzeć coś, co w najlepszym wypadku powinno okazać się nieżenującym oglądadłem, a dostajemy... no, niekoniecznie wybitne dzieło, ale oglądadło nadzwyczaj sympatyczne. Wcześniej w tym roku miałem tak z Ostatnim razem, a w zeszły weekend — z Dzieciakiem.

Ośmioletni Rusty przenosi się z lat sześćdziesiątych do dwutysięcznego roku, gdzie spotyka dorosłą wersję samego siebie. Prawie-czterdziestoletni Russ to zamożny, oschły facet, mieszkający w swym luksusowym domu nie tylko bez żony i dzieci, ale nawet bez psa, którego przecież strasznie chciał mieć jako mały chłopiec. Nie trzeba być Kałużyńskim, by domyślić się, że Rusty spróbuje zmienić charakter Russa, i że sukces tej zmiany będzie warunkiem powrotu dzieciaka do swoich czasów. 

Film ogląda się bardzo przyjemnie z pół tuzina powodów. Pierwszy: reżyser Turteltaub, który umie kręcić feel-good movies bez popadania w kiczowatość. Drugi: zgrabny scenariusz opowiadający historię z punktu widzenia Russa, nie Rusty'ego. Trzeci: Bruce Willis w roli dorosłego Duritza — ten sam chłopięcy błysk w oku, który czynił go zupełnie niewiarygodnym w roli Szakala, tutaj stanowi ogromny atut. Czwarty: pucołowato fenomenalny Spencer Breslin jako mały Rusty. Piąty: chemia między Willisem a Breslinem. Szósty: Emily Mortimer, na którą muszę zacząć zwracać większą uwagę. Ta niepozorna brytyjska aktorka naprawdę dobrze radzi sobie z gatunkowo zróżnicowanymi kreacjami (zdeterminowana żona w Transsiberian, zimna pani detektyw w Harrym Brownie, asystentka zakochana w swoim pracodawcy w Dzieciaku). 

Po familijnej disneyowskiej produkcji trudno oczekiwać przewrotnych twistów i głębokich refleksji. Wbrew pozorom — i pomimo obowiązkowego happy-endu — film nie jest jednak wcale przesłodzony. Znalazło się tu nawet miejsce na gorzkie pytanie: Kim Ty nie zostałeś, choć chciałeś zostać jako dziecko?

★★★★☆☆

1.08.2010

The Terminal

W długiej i wspaniałej filmografii Stevena Spielberga, hollywoodzkiego wirtuoza kina rozrywkowego, znajdziemy przynajmniej dwie ciemne plamy. Jedna, bardziej ohydna, to oczywiście brutalny gwałt dokonany dwa lata temu na bezbronnym, starym Indianie Jonesie. W związku z drugą, nieco wcześniejszą, do aktu kazirodztwa co prawda nie doszło, ale i tak Spielberg dopuścił się wtedy wydania mówiącego po bułgarsku Toma Hanksa na żer krytyków. 

Viktor Navorski, uosobienia wyobrażenia przeciętnego Amerykanina o mieszkańcu Europy Wschodniej, ląduje na nowojorskim JFK. Zaraz po przylocie okazuje się, że nie wolno mu opuścić terenu terminalu. Otóż w trakcie transatlantyckiego lotu w ojczyźnie Navorskiego, Krakozii (sic!), nastąpił przewrót, wskutek którego wiza Viktora utraciła ważność. Notabene, razem z wizą ważność utracił również paszport, więc Navorski, jako bezpaństwowiec, nie może teraz wrócić do domu. Przez najbliższe miesiące nasz bohater będzie więc musiał mieszkać na lotnisku. W terminalu JFK nauczy się tęsknić, marzyć, kochać, a także walczyć o godność naszą i waszą. 

Brzmi naciąganie i mdło? Tylko mdło. Navorskiego oparto o fakty: scenariusz został zainspirowany historią Irańczyka هران کریمی ناصری, który przez osiemnaście lat koczował na lotnisku Charlesa de Gaulla. Zresztą, ileż takich dramatów zna warszawski Dworzec Centralny. Etiuda już nie, bo Etiudę zamykali na noc. 

Terminal stałby się pewnie bardzo dobrym filmem, gdyby tylko Spielberg na coś się zdecydował. Na przykład na namalowanie obyczajowego portretu mikrokosmosu, jaki stanowi terminal wielkiego, międzynarodowego lotniska. Albo na metaforę ukazującą bezradność uczciwych jednostek w obliczu bezlitosnej machiny biurokratycznej. Albo na wykpienie terrorystycznej fobii Stanów Zjednoczonych po 11 września, i wzięcie pod lupę złowrogich następstw tejże fobii. Albo na skonstruowanie lotniskowej intrygi kryminalnej, którą rozwiązuje jej mimowolny świadek. Albo chociaż na nakręcenie komedii romantycznej z Tomem Hanksem i Catheriną Zetą-Jones. 

Niestety. Film ma kilka krótkich przebłysków, które pokazują, że fabuła faktycznie mogłaby skręcić w dowolny z wyżej zaproponowanych kierunków. Ale nie skręca. Nie pozwala jej na to długi, nudny fragment, który zaczyna się krótko po pokazaniu tytułu, a kończy na wysokości listy płac. Za gwóźdź do trumny służy żenujący slapstick w wykonaniu Hanksa. Mimo wszystko daję dwie gwiazdki, bo od strony czysto rzemieślniczej trudno się tutaj do czegoś przyczepić. Szkoda tylko, że owa solidna rzemieślnicza robota jest równie bezduszna co funkcjonariusz straży granicznej sprawdzający nasz paszport.

★★☆☆☆☆

27.07.2010

Szybkie ruchy gałek ocznych

Czy w trakcie zasypiania masz niekiedy nieprzyjemne wrażenie upadku, po czym natychmiast wybudzasz się z uczuciem gwałtownego szarpnięcia? Czy zwróciłeś uwagę, że czas w snach wydaje się rozciągnięty w stosunku do czasu faktycznie poświęconego na śnienie? Czy kiedykolwiek we śnie usłyszałeś natarczywy odgłos, by po rychłym przebudzeniu zorientować się, że dźwięk faktycznie rozbrzmiewa tuż obok? Czy zauważyłeś, że sny zawsze zaczynają się "w środku", że nigdy nie pamiętamy, jak doszło do sytuacji, w której sen nas umieszcza? Czy zdarzało się, że budziła Cię własna śmierć we śnie? Czy śniłeś kiedykolwiek sen wewnątrz snu? Wreszcie, czy Ty też nie wiesz, że śnisz, gdy śnisz?

W takim razie Incepcja (Inception) jest filmem dla Ciebie.