11.08.2010

White Noise

Każdy film, niezależnie od gatunku, może okazać się filmem średnim. Jednak średniakowatość średniego horroru jest jedyna w swoim rodzaju. Średnią obyczajówkę, średnią sensację, średnią komedię da się obejrzeć bez bólu zębów. Natomiast średni horror nuży. Zamiast straszyć, irytuje i budzi zażenowanie. Zasada "tak głupie, że aż śmieszne" obowiązuje dopiero poniżej pewnego pułapu. Średnie horrory tkwią niestety w ponurym limbusie.

Już wiecie jakim filmem, i pod względem gatunkowym, i jakościowym, są Głosy. Ale to jeszcze nie cała historia. Otóż średnim horrorom przysługuje czasowy parametr określający, w którym momencie widz traci resztkę nadziei, że film się jeszcze wyciągnie. W przypadku Głosów ów parametr jest bardzo wysoki i wynosi jakieś 90 minut. A dzieło Geoffreya Saxa trwa okołu stu.

Krótko mówiąc: Średni horror, który da się obejrzeć (prawie) bez bólu zębów.

O co chodzi? Oczywiście, o duchy. Jednak takie idące z, ekhem, duchem czasu, które zamiast brzękać łańcuchami komunikują się ze światem żyjących poprzez szumiące telewizory, trzeszczące radia i trzaskające dyktafony. Architekt Jonathan Rivers (Michael Keaton) traci w wypadku ukochaną żonę. Niedługo potem kontaktuje się z nim medium i tak oto bohater dowiaduje się o EVP, dwudziestopierwszowiecznej ouijy. Sceptycyzm Riversa ulatnia się szybko i młody wdowiec wkrótce postanawia zainwestować w spritystyczny sprzęt RTV. Pragnie skontaktować się ze zmarłą żoną, ale po Drugiej Stronie czeka przecież nie tylko ona...

Głosy na początku są przewidywalne. Potem przez kwadrans nudne, bo razem z Keatonem musimy wpatrywać i wsłuchiwać się w tytułowe białe szumy. Ale jednocześnie w tle pojawia się narastająca nutka (niespecjalnie strasznego) napięcia, która jakoś utrzymuje nas przed nomen omen telewizorem. Przyznajmy, że twórcy nie sięgnęli po najtańsze rozwiązania fabularne, że pokusili się o parę malutkich twistów, że odwlekli konfrontację z Potworem. Gdy więc film w drugiej połowie się wreszcie trochę rozkręca, ogląda się go... znośnie. Kanału koniecznie zmieniać nie trzeba.

★★★☆☆☆

6.08.2010

Disney's The Kid

Chyba wszyscy zawiedliśmy się kiedyś na powszechnie zachwalanym filmie. Moimi sztandarowymi rozczarowaniami są Dzień świra, Fight Club i Żywot Briana. Jednak jest też druga strona medalu: pozytywne zaskoczenie filmem z pozoru przeciętnym. Siadamy przed ekranem, by obejrzeć coś, co w najlepszym wypadku powinno okazać się nieżenującym oglądadłem, a dostajemy... no, niekoniecznie wybitne dzieło, ale oglądadło nadzwyczaj sympatyczne. Wcześniej w tym roku miałem tak z Ostatnim razem, a w zeszły weekend — z Dzieciakiem.

Ośmioletni Rusty przenosi się z lat sześćdziesiątych do dwutysięcznego roku, gdzie spotyka dorosłą wersję samego siebie. Prawie-czterdziestoletni Russ to zamożny, oschły facet, mieszkający w swym luksusowym domu nie tylko bez żony i dzieci, ale nawet bez psa, którego przecież strasznie chciał mieć jako mały chłopiec. Nie trzeba być Kałużyńskim, by domyślić się, że Rusty spróbuje zmienić charakter Russa, i że sukces tej zmiany będzie warunkiem powrotu dzieciaka do swoich czasów. 

Film ogląda się bardzo przyjemnie z pół tuzina powodów. Pierwszy: reżyser Turteltaub, który umie kręcić feel-good movies bez popadania w kiczowatość. Drugi: zgrabny scenariusz opowiadający historię z punktu widzenia Russa, nie Rusty'ego. Trzeci: Bruce Willis w roli dorosłego Duritza — ten sam chłopięcy błysk w oku, który czynił go zupełnie niewiarygodnym w roli Szakala, tutaj stanowi ogromny atut. Czwarty: pucołowato fenomenalny Spencer Breslin jako mały Rusty. Piąty: chemia między Willisem a Breslinem. Szósty: Emily Mortimer, na którą muszę zacząć zwracać większą uwagę. Ta niepozorna brytyjska aktorka naprawdę dobrze radzi sobie z gatunkowo zróżnicowanymi kreacjami (zdeterminowana żona w Transsiberian, zimna pani detektyw w Harrym Brownie, asystentka zakochana w swoim pracodawcy w Dzieciaku). 

Po familijnej disneyowskiej produkcji trudno oczekiwać przewrotnych twistów i głębokich refleksji. Wbrew pozorom — i pomimo obowiązkowego happy-endu — film nie jest jednak wcale przesłodzony. Znalazło się tu nawet miejsce na gorzkie pytanie: Kim Ty nie zostałeś, choć chciałeś zostać jako dziecko?

★★★★☆☆

1.08.2010

The Terminal

W długiej i wspaniałej filmografii Stevena Spielberga, hollywoodzkiego wirtuoza kina rozrywkowego, znajdziemy przynajmniej dwie ciemne plamy. Jedna, bardziej ohydna, to oczywiście brutalny gwałt dokonany dwa lata temu na bezbronnym, starym Indianie Jonesie. W związku z drugą, nieco wcześniejszą, do aktu kazirodztwa co prawda nie doszło, ale i tak Spielberg dopuścił się wtedy wydania mówiącego po bułgarsku Toma Hanksa na żer krytyków. 

Viktor Navorski, uosobienia wyobrażenia przeciętnego Amerykanina o mieszkańcu Europy Wschodniej, ląduje na nowojorskim JFK. Zaraz po przylocie okazuje się, że nie wolno mu opuścić terenu terminalu. Otóż w trakcie transatlantyckiego lotu w ojczyźnie Navorskiego, Krakozii (sic!), nastąpił przewrót, wskutek którego wiza Viktora utraciła ważność. Notabene, razem z wizą ważność utracił również paszport, więc Navorski, jako bezpaństwowiec, nie może teraz wrócić do domu. Przez najbliższe miesiące nasz bohater będzie więc musiał mieszkać na lotnisku. W terminalu JFK nauczy się tęsknić, marzyć, kochać, a także walczyć o godność naszą i waszą. 

Brzmi naciąganie i mdło? Tylko mdło. Navorskiego oparto o fakty: scenariusz został zainspirowany historią Irańczyka هران کریمی ناصری, który przez osiemnaście lat koczował na lotnisku Charlesa de Gaulla. Zresztą, ileż takich dramatów zna warszawski Dworzec Centralny. Etiuda już nie, bo Etiudę zamykali na noc. 

Terminal stałby się pewnie bardzo dobrym filmem, gdyby tylko Spielberg na coś się zdecydował. Na przykład na namalowanie obyczajowego portretu mikrokosmosu, jaki stanowi terminal wielkiego, międzynarodowego lotniska. Albo na metaforę ukazującą bezradność uczciwych jednostek w obliczu bezlitosnej machiny biurokratycznej. Albo na wykpienie terrorystycznej fobii Stanów Zjednoczonych po 11 września, i wzięcie pod lupę złowrogich następstw tejże fobii. Albo na skonstruowanie lotniskowej intrygi kryminalnej, którą rozwiązuje jej mimowolny świadek. Albo chociaż na nakręcenie komedii romantycznej z Tomem Hanksem i Catheriną Zetą-Jones. 

Niestety. Film ma kilka krótkich przebłysków, które pokazują, że fabuła faktycznie mogłaby skręcić w dowolny z wyżej zaproponowanych kierunków. Ale nie skręca. Nie pozwala jej na to długi, nudny fragment, który zaczyna się krótko po pokazaniu tytułu, a kończy na wysokości listy płac. Za gwóźdź do trumny służy żenujący slapstick w wykonaniu Hanksa. Mimo wszystko daję dwie gwiazdki, bo od strony czysto rzemieślniczej trudno się tutaj do czegoś przyczepić. Szkoda tylko, że owa solidna rzemieślnicza robota jest równie bezduszna co funkcjonariusz straży granicznej sprawdzający nasz paszport.

★★☆☆☆☆