Chyba wszyscy zawiedliśmy się kiedyś na powszechnie zachwalanym filmie. Moimi sztandarowymi rozczarowaniami są Dzień świra, Fight Club i Żywot Briana. Jednak jest też druga strona medalu: pozytywne zaskoczenie filmem z pozoru przeciętnym. Siadamy przed ekranem, by obejrzeć coś, co w najlepszym wypadku powinno okazać się nieżenującym oglądadłem, a dostajemy... no, niekoniecznie wybitne dzieło, ale oglądadło nadzwyczaj sympatyczne. Wcześniej w tym roku miałem tak z Ostatnim razem, a w zeszły weekend — z Dzieciakiem.
Ośmioletni Rusty przenosi się z lat sześćdziesiątych do dwutysięcznego roku, gdzie spotyka dorosłą wersję samego siebie. Prawie-czterdziestoletni Russ to zamożny, oschły facet, mieszkający w swym luksusowym domu nie tylko bez żony i dzieci, ale nawet bez psa, którego przecież strasznie chciał mieć jako mały chłopiec. Nie trzeba być Kałużyńskim, by domyślić się, że Rusty spróbuje zmienić charakter Russa, i że sukces tej zmiany będzie warunkiem powrotu dzieciaka do swoich czasów.
Film ogląda się bardzo przyjemnie z pół tuzina powodów. Pierwszy: reżyser Turteltaub, który umie kręcić feel-good movies bez popadania w kiczowatość. Drugi: zgrabny scenariusz opowiadający historię z punktu widzenia Russa, nie Rusty'ego. Trzeci: Bruce Willis w roli dorosłego Duritza — ten sam chłopięcy błysk w oku, który czynił go zupełnie niewiarygodnym w roli Szakala, tutaj stanowi ogromny atut. Czwarty: pucołowato fenomenalny Spencer Breslin jako mały Rusty. Piąty: chemia między Willisem a Breslinem. Szósty: Emily Mortimer, na którą muszę zacząć zwracać większą uwagę. Ta niepozorna brytyjska aktorka naprawdę dobrze radzi sobie z gatunkowo zróżnicowanymi kreacjami (zdeterminowana żona w Transsiberian, zimna pani detektyw w Harrym Brownie, asystentka zakochana w swoim pracodawcy w Dzieciaku).
Po familijnej disneyowskiej produkcji trudno oczekiwać przewrotnych twistów i głębokich refleksji. Wbrew pozorom — i pomimo obowiązkowego happy-endu — film nie jest jednak wcale przesłodzony. Znalazło się tu nawet miejsce na gorzkie pytanie: Kim Ty nie zostałeś, choć chciałeś zostać jako dziecko?
★★★★☆☆
Widziałem Dzieciaka mniej więcej z 8 razy oglądam go zawsze, gdy jest okazja. Niesamowicie sympatyczny film, tak naprawdę oparty na mniej lub bardziej utartych kliszach, ale przy tym niesamowicie bezpretensjonalny, ciepły i autentycznie zabawny.
OdpowiedzUsuńBo w ogóle filmy fabularne Disneya fajne są. Jak byłem mały, emitowano je we wczesne sobotnie popołudnia na Jedynce albo Dwójce. Zapamiętałem trylogię o chłopcu-robocie imieniem Chip (wyguglałem tytuł: "Not Quite Human"), który próbował wgrać sobie program z emocjami i któremu porwano "ojca" i zastąpiono go androidem. Dobre filmy. :) (Ale nie odważyłbym się chyba na ponowne obejrzenie i na skonfrontowanie twardej rzeczywistości z dziecięcymi wyobrażeniami :)).
OdpowiedzUsuńmuszę po tej recenzji obejrzeć koniecznie film, bo bardzo lubię takie bezpretensjonalne, niezbyt popularne obyczajówki pozornie bez fajerwerków :)
OdpowiedzUsuńps. "Dzień Świra" też był dla mnie rozczarowaniem. ale na swojej liście mam też "Joe Blacka" i "Miasto Aniołów".
Dzięki za komentarz. Będę zaglądał na Movielicious, bo widzę, że mamy mocno zbliżone profile. :) "Miasta Aniołów" nie widziałem, ale piosenka Goo Goo Dolls jest świetna. W "Joe Black" świetny był Pitt-który-w-ogóle-nie-grał, ale poza nim, owszem, bez rewelacji.
OdpowiedzUsuń