1.08.2010

The Terminal

W długiej i wspaniałej filmografii Stevena Spielberga, hollywoodzkiego wirtuoza kina rozrywkowego, znajdziemy przynajmniej dwie ciemne plamy. Jedna, bardziej ohydna, to oczywiście brutalny gwałt dokonany dwa lata temu na bezbronnym, starym Indianie Jonesie. W związku z drugą, nieco wcześniejszą, do aktu kazirodztwa co prawda nie doszło, ale i tak Spielberg dopuścił się wtedy wydania mówiącego po bułgarsku Toma Hanksa na żer krytyków. 

Viktor Navorski, uosobienia wyobrażenia przeciętnego Amerykanina o mieszkańcu Europy Wschodniej, ląduje na nowojorskim JFK. Zaraz po przylocie okazuje się, że nie wolno mu opuścić terenu terminalu. Otóż w trakcie transatlantyckiego lotu w ojczyźnie Navorskiego, Krakozii (sic!), nastąpił przewrót, wskutek którego wiza Viktora utraciła ważność. Notabene, razem z wizą ważność utracił również paszport, więc Navorski, jako bezpaństwowiec, nie może teraz wrócić do domu. Przez najbliższe miesiące nasz bohater będzie więc musiał mieszkać na lotnisku. W terminalu JFK nauczy się tęsknić, marzyć, kochać, a także walczyć o godność naszą i waszą. 

Brzmi naciąganie i mdło? Tylko mdło. Navorskiego oparto o fakty: scenariusz został zainspirowany historią Irańczyka هران کریمی ناصری, który przez osiemnaście lat koczował na lotnisku Charlesa de Gaulla. Zresztą, ileż takich dramatów zna warszawski Dworzec Centralny. Etiuda już nie, bo Etiudę zamykali na noc. 

Terminal stałby się pewnie bardzo dobrym filmem, gdyby tylko Spielberg na coś się zdecydował. Na przykład na namalowanie obyczajowego portretu mikrokosmosu, jaki stanowi terminal wielkiego, międzynarodowego lotniska. Albo na metaforę ukazującą bezradność uczciwych jednostek w obliczu bezlitosnej machiny biurokratycznej. Albo na wykpienie terrorystycznej fobii Stanów Zjednoczonych po 11 września, i wzięcie pod lupę złowrogich następstw tejże fobii. Albo na skonstruowanie lotniskowej intrygi kryminalnej, którą rozwiązuje jej mimowolny świadek. Albo chociaż na nakręcenie komedii romantycznej z Tomem Hanksem i Catheriną Zetą-Jones. 

Niestety. Film ma kilka krótkich przebłysków, które pokazują, że fabuła faktycznie mogłaby skręcić w dowolny z wyżej zaproponowanych kierunków. Ale nie skręca. Nie pozwala jej na to długi, nudny fragment, który zaczyna się krótko po pokazaniu tytułu, a kończy na wysokości listy płac. Za gwóźdź do trumny służy żenujący slapstick w wykonaniu Hanksa. Mimo wszystko daję dwie gwiazdki, bo od strony czysto rzemieślniczej trudno się tutaj do czegoś przyczepić. Szkoda tylko, że owa solidna rzemieślnicza robota jest równie bezduszna co funkcjonariusz straży granicznej sprawdzający nasz paszport.

★★☆☆☆☆

3 komentarze:

  1. Jeden z filmów, których zapewne nigdy nie zobaczę, zwłaszcza po Twoim omówieniu. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. A mi dla odmiany Indiana Jones i czacha z porcelany bardzo się podobał - no cóż :P

    A propos Terminalu - imo rozmijasz się z domyślnym targetem filmu - Spielberg nakręcił mdłe pogodne kino o ciekawych przygodach gapowatego ruska w IDYLLICZNEJ AMERYCE dla IDYLLICZNEJ (mitycznej?) klasy mid-hi (bądź aspirujących). "Takie oczko puszczone do ludzi zmęczonych procedurami po 9/11, no wiecie..., oczko... Spielberg!... ya know... hej, to stać Cię na I klasę w AA?" ;)

    Co do kondycji Hanksa - w Cast away była imo identyczna, czyli grał w trybie zarabiającym na chleb. Jeżeli napiszę, że nie odbiegał od Masz wiadomość i Beznadziejności w Seattle to coś mi będzie groziło? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. @Deckard:
    Ale bardziej niż poprzednie części? Tzn. dostrzegasz różnicę pomiędzy IJ1-3 a IJ4, ale ona Ci nie przeszkadza (herezja!), czy według Ciebie trudno mówić o jakiejkolwiek różnicy (większa herezja! :))?

    Że się rozminąłem z targetem — bardzo możliwe. Tylko że zazwyczaj potrafię rozpoznać dobry-film-ale-nie-dla-mnie, od kiepskiego-filmu-dla-nikogo, i zaliczam TT do tej drugiej kategorii. Tam się nic nie dzieje!

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.