14.09.2010

Moulin Rouge!

Moja wina. Wiedziałem przecież, że Baz Luhrmann to ten sam facet, który kiedyś umieścił akcję najsłynniejszego szekspirowskiego dramatu we współczesnym, gangsterskim settingu... zachowując oryginalne dialogi. Nie powinienem był więc spodziewać się po Moulin Rouge! ani formalnej poprawności, ani historycznej wiarygodności. Zresztą, reżyser nie bawi się z widzem w kotka i myszkę, i pierwszym kwadransem dzieła jasno wykłada swój stosunek do konwencji. Technopodobny teledysk z "Lady Marmalade", Nirvaną i kankanem wali znienacka po głowie; potem jest spokojniej, ale tylko trochę.

Nie sposób odmówić Czerwonemu młynowi żywiołowego montażu, bombastycznej scenografii i dobrych zdjęć. Pod ogromną ilością blichtru kryje się niestety zupełnie banalna historia miłości pięknej kurtyzany i początkującego pisarza. Nie ulega wątpliwości, że reżyser umyślnie pozwolił formie na zdominowanie treści... ale nie zmienia to faktu, że wciąż mamy do czynienia z przerostem (momentami męczącej) formy nad (bardzo mizerną) treścią. Film Luhrmanna potrafi się jednak obronić jako musical, po części za sprawą talentów wokalnych Nicole Kidman i Ewana McGregora, po części za sprawą miłych dla ucha i oka coverów Like a Virgin i Show Must Go On. Muzyczny kolaż na grzbiecie słonia też jest bardzo fajny. Nie no, w sumie wszystkie piosenki dają tu radę, podobnie jak Kidman w różnych ciekawych strojach.

Byłbym zapomniał: Henczmen badgaja przypomina Wojciecha Orlińskiego.

★★★☆☆☆

2 komentarze:

  1. zgadzam się w 100% z recenzją. z zaznaczeniem, że pomimo świetnych partii wokalnych McGreggora, nie potrafię drugi raz obejrzeć tego filmu. a chciałam, myślałam, że inaczej przetrawię. niestety. może za milion lat.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak miło, że mogłem sobie przypomnieć co myślę o tym filmie :D

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.