30.09.2010

O gatunku

Gatunkowa klasyfikacja filmów to zadanie bardziej złożone niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Systematyczne podejście zmusza nas przede wszystkim do rozdzielenia etykiet na dwie odrębne kategorie: tematyczną i formalną. Pierwsza informuje, o czym dany film opowiada (kryminał, romantyczny, horror, obyczajowy, katastroficzny), druga, w jakie struny uderza (komedia, thriller, sensacja, dramat, musical, psychologiczny).

So far, so good, lecz teraz zaczną się schody. Pierwszy problem polega na tym, że niektóre formalno-tematyczne połączenia występują na tyle często, iż zdegenerowały się do skrótów. "Tylko sensacja" to "sensacja kryminalna", "tylko horror" to "horror-thriller", "tylko dramat" to "dramat obyczajowy". O ile jednak każda sensacja jest niejako z automatu filmem kryminalnym, o tyle pozostałe zbitki nie są już obowiązkowe. Zdarzają się przecież horrory komediowe (Martwica mózgu) i dramaty kryminalne (Gorączka).

Drugi problem stanowią etykietki "akcja", "przygodowy" oraz "s-f". Są w zasadzie kategoriami formalnymi, ale forma albo dominuje tutaj nad treścią, jak w dwóch pierwszych przypadkach, albo jest z nią bardzo silnie związana, jak w kinie fantastycznonaukowym. Na drugim biegunie znajdują się poniekąd filmy obyczajowe, których treść implikuje zazwyczaj refleksyjną, niespieszną formę; sądzę jednak, że należy odróżniać spokojniejsze filmy "tylko obyczajowe" (Dym, twórczość Lassego Hallströma) od starających się grać na emocjach widza "dramatów obyczajowych" (których bardzo jaskrawym przedstawicielem jest Dom z piasku i mgły, swą konstrukcją przypominający grecką tragedię). Oczywiście, nie zapominajmy o casusie komedii obyczajowych (w lekkim wydaniu nazywanych filmami familijnymi).

Na osobny akapit zasługuje kino historyczne zawierające w sobie trzy podtypy: filmy historyczno-przygodowe (Robin Hood: Książę złodziei), dramaty historyczne (Ben HurGladiator, Aleksander) i filmy kostiumowe (czyli obyczajówki historyczne a'la Niebezpieczne związki i Barry Lyndon). Zwróćmy uwagę, że w powyższym zestawieniu "dramat" dopuszcza dowolną ilość dynamiki w postaci akcji i scen batalistycznych, a więc elementów nieobecnych w dramatach obyczajowych. Podtypów powinno być właściwie pięć, ale dwa ostatnie  filmy wojenne i westerny  należy wyodrębnić jako samodzielne gatunki. Ten pierwszy to amalgamat dramatu historycznego z (przygodowym) kinem akcji; ten drugi to zwykle sensacje historyczne, nierzadko z solidną otoczką obyczajową.

Nie zapominajmy o elastyczności i pojemności wszystkich etykietek. Chociaż służą do szufladkowania, to same absolutnie szufladkowane być nie powinny. Film romantyczny to zarówno Bezsenność w Seattle, melodramaty pokroju Co się wydarzyło w Madison County jak i produkcje ocierające się o erotykę (Oczy szeroko zamknięte). Dla 300 jest miejsce w dramatach historycznych (sic!), dla Sin City  w sensacji, dla Autostopowicza  w horrorze.

Ktoś mógłby powiedzieć, że elastyczność nie wystarczy, że powyższa taksonomia jest bardzo krucha, gdyż na każdym kroku mogą jej zagrozić międzygatunkowe krzyżówki. I tak, i nie. Owszem, zdarzają się autentyczne hybrydy, które nierzadko stoją zresztą jedną nogą w domenie science-fiction: Obcy (sf plus horror), Obcy 2 (sf plus akcja), Mroczny Rycerz (przygodowy plus dramat kryminalny), Gwiezdne wojny (sf plus przygodowy). Zastanówmy się jednak zawsze dwa razy zanim wymieszamy, bowiem wiele pozornie eklektycznych produkcji da się z powodzeniem uznać za osadzone wyłącznie w jednym gatunku. Za przykłady niech posłużą Z Archiwum X (sensacja z elementami sf), Złe towarzystwo (akcja z elementami komedii) i Przeminęło z wiatrem (romantyczny z elementami historycznymi). 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Aby podkreślić, że filmorysowych etykietek nie przydzielam na chybił-trafił, "na oko". Stoi za tym pewna logika i konsekwencja, którą starałem się wyłożyć powyżej. Oczywiście, ów idylliczny obraz łatwo mogą zakłócić bollywoodzkie miszmasze i kazachskie kino gejowskiej zemsty, ale... gatunkowy kanon niech pozostanie kanonem.

27.09.2010

Nasz plakat

Popełniłem faux pas. Otóż o plakatach polskich czytałem parę tygodni  temu w necie; nie w jednym konkretnym miejscu, ale podążając tropem różnych linków. Potem przeczytane treści mieliły mi się w głowie, aż w końcu usiadłem i napisałem poniższą notkę. Niestety, zmieliły się niefortunnie — podświadomość wyrządziła mi psikusa, bo summa summarum tekst stał się nieumyślną przeróbką felietonu MRW, o czym zorientowałem się poniewczasie. Autora przepraszam za mimowolne zainspirowanie się bez podania źródeł.

Nikt nigdy nie twierdził, że idea Filmorysu ma polegać wyłącznie na impresyjnych minirecenzjach. Zapowiedzi, zwiastuny, felietony i ciekawostki również wchodzą w grę. Także — plakaty. Nie zamierzam bynajmniej stawać w szranki z Mierzwiakiem, ale nie przypominam sobie, by pisał on u siebie o polskiej szkole plakatu... w krzywym zwierciadle współczesnej amerykańskiej percepcji.

Jak rzecze Wikipedia, polska szkoła plakatu to "określenie używane wobec grupy polskich artystów-plakacistów, którzy zdobyli międzynarodowy rozgłos". Wspólnymi elementami ich dzieł były "lapidarność i oszczędność formy, ironia, nowatorskie liternictwo". Z punktu widzenia kinofila najciekawszą częścią tej twórczości są postery filmowe, szczególnie te powstałe z myślą o produkcjach amerykańskich. Na pierwszy rzut oka plakaty Pągowskiego i spółki szokują awangardowym podejściem do tematu. Potem człowiek dochodzi do wniosku, że na tle swoich nierzadko drętwych odpowiedników amerykańskich, polskie postery wypadają pozytywnie. Ale jeszcze później zaczynamy się zastanawiać: Jak młody, przeciętny, amerykański widz będzie właściwie postrzegał nadwiślańskie wariacje?

Odpowiedź na to pytanie przynosi serwis Cracked w postaci rankingu "najbardziej zdumiewających zagranicznych plakatów". Polska reprezentacja jest bardzo silna. Charakterystyczna dla serwisu ironia nie pozostawia złudzeń: Dla Amerykanów takie zestawienie stanowi solidny mindfuck. Na szczególną uwagę zasługują komentarze do miejsc czwartego i trzeciego.

"Polski plakat" stał się nawet funmemem, bo Something Awful dopiero co, w ramach Photoshop Phriday, zaproponował wymyślanie nowych plakatów na polską modłę. Efekty są godne obejrzenia, a także poczytania, bo na posterach znalazły się również koślawo przetłumaczone tytuły i tagline'y. Tylko z czego tu się śmiać? Chyba z polskiej szkoły plakatu właśnie; od strony graficznej większość zaprezentowanych fotoszopek naśladuje ją przecież bardzo dobrze, chociaż tworzona jest ewidentnie dla jaj. Aczkolwiek i tu odnaleźć można rodzynki: Plakat Incepcji, choć bardzo siermiężny, cudnie odwołuje się do głównego motywu filmu Nolanu.

Na deser: Pięćdziesiąt polskich plakatów filmowych zebranych przez Andrew Lindstroma. Tym razem już na poważnie i zupełnie estetycznie.

20.09.2010

Bad Company

W przeciągu niecałych dziesięciu lat powstały dwa filmy o tym tytule. Ten wcześniejszy, z 1995 r., odznaczał się przynajmniej śmiałymi scenami erotycznymi. Ten późniejszy, z 2002 r., który obejrzałem w weekend, nie zasłynął niestety niczym szczególnym.

Motyw sobowtóra infiltrującego przestępczą siatkę pojawiał się już w Face/Off i The Assignment. Pod względem efektowności i klimatu Złe towarzystwo  nie dorasta im do kolan. Sprawy mają się następująco: Działający pod przykrywką agenci CIA chcą kupić od rosyjskiej mafii walizkową bombę termojądrową (sic), by nie pozwolić na wpadnięcie unikatowego egzemplarza śmiercionośnej broni w ręce bałkańskich terrorystów. Gdy ci ostatni zabijają jednego z tych pierwszych, służba wywiadowcza rekrutuje brata bliźniaka zastrzelonego funkcjonariusza. Inaczej operacji dokończyć się nie da, twierdzi zwierzchnik przypominający Huberta Urbańskiego. Ponieważ bliźniak (Chris Rock) to stereotypowy krzykliwy czarnoskóry brother, drugi agent (Anthony Hopkins) stanie przed trudnym zadaniem wytres..., znaczy, nauczenia nowego kolegi niezbędnych procedur.

Bad Company to film akcji z elementami komediowymi w postaci Chrisa Rocka. Jego hałaśliwa, hip-hopowa maniera zagłusza jedyny mocny punkt tego filmu: Hopkinsa. Obaj panowie pasują do siebie jak pięść do nosa; trudno zrozumieć, dlaczego Schumacher nie poprowadził ich inaczej, dlaczego pozwolił na tak niekompatybilne style gry. Jasne, od czasu do czasu dziwnym kombinacjom aktorskim zdarza się niespodziewanie zaiskrzeć, ale tutaj scenariusz nie dałby pola do popisu żadnemu duetowi. Diagnoza jest prosta: Po pierwszej pół godzinie film staje się nudną, przegadaną strzelaniną. Całość ożywiają odrobinę one-linery Rocka sypiące się niezmordowanie aż do napisów końcowych.

Byłbym zapomniał. Złe towarzystwo przedstawia widzom jeden z najgłupszych szpiegowskich gadżetów ever. To "bondowski" zegarek z dużym czerwonym przyciskiem. Po naciśnięciu uruchamia się piskliwy alarm, który sprowadza posiłki. Wygląda to więc tak: Hopkins i Rock są w kościele na spotkaniu z bandziorami, spotkanie poszło kiepsko, w agentów wycelowano kilkanaście luf, od krwawej egzekucji dzielą nas sekundy. "Która godzina, panie Turner?", pyta lodowatym głosem Hopkins, a Rock unosi przegub, naciska przycisk, zegarek zaczyna piszczeć, wybucha chaos i obaj bohaterowie uchodzą cało z opresji.

★★☆☆☆☆

14.09.2010

Moulin Rouge!

Moja wina. Wiedziałem przecież, że Baz Luhrmann to ten sam facet, który kiedyś umieścił akcję najsłynniejszego szekspirowskiego dramatu we współczesnym, gangsterskim settingu... zachowując oryginalne dialogi. Nie powinienem był więc spodziewać się po Moulin Rouge! ani formalnej poprawności, ani historycznej wiarygodności. Zresztą, reżyser nie bawi się z widzem w kotka i myszkę, i pierwszym kwadransem dzieła jasno wykłada swój stosunek do konwencji. Technopodobny teledysk z "Lady Marmalade", Nirvaną i kankanem wali znienacka po głowie; potem jest spokojniej, ale tylko trochę.

Nie sposób odmówić Czerwonemu młynowi żywiołowego montażu, bombastycznej scenografii i dobrych zdjęć. Pod ogromną ilością blichtru kryje się niestety zupełnie banalna historia miłości pięknej kurtyzany i początkującego pisarza. Nie ulega wątpliwości, że reżyser umyślnie pozwolił formie na zdominowanie treści... ale nie zmienia to faktu, że wciąż mamy do czynienia z przerostem (momentami męczącej) formy nad (bardzo mizerną) treścią. Film Luhrmanna potrafi się jednak obronić jako musical, po części za sprawą talentów wokalnych Nicole Kidman i Ewana McGregora, po części za sprawą miłych dla ucha i oka coverów Like a Virgin i Show Must Go On. Muzyczny kolaż na grzbiecie słonia też jest bardzo fajny. Nie no, w sumie wszystkie piosenki dają tu radę, podobnie jak Kidman w różnych ciekawych strojach.

Byłbym zapomniał: Henczmen badgaja przypomina Wojciecha Orlińskiego.

★★★☆☆☆

7.09.2010

Scent of a Woman

Po urlopowej przerwie sięgam na górną półką. Jednakowoż napomknięcie o fabule Zapachu kobiety siłą rzeczy zakładałoby, że czytelnik tego filmu nie zna — a to musiałoby go obrazić. Ograniczę się więc do trzech spostrzeżeń.

Pierwsze dotyczy reżysera, którego nazwisko nie jest szczególnie znane. Wypada jednak pamiętać, że Martin Brest nakręcił nie jeden, a trzy kapitalne filmy, do tego pod rząd. Poza Zapachem kobiety sprzed jego kamery wyszły dwie świetne komedie sensacyjne: Gliniarz z Beverly Hills i Zdążyć przed północą. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dostaliśmy jeszcze Joe Blacka z eschatologiczną rolą Brada Pitta. A potem? Potem Gigli i Brest trafił do reżyserskiego niebytu. Gigli został bowiem uznany za wtopę dekady i jeden z najgorszych wytworów kinematografii w ogóle. Trochę trudno mi w to uwierzyć, ale dopóki nie obejrzę, dopóty nie będę się wypowiadał.

Drugie spostrzeżenie związane jest już bezpośrednio z Zapachem kobiety. Otóż wysunę obrazoburczą tezę, jakoby film w ujęciu całościowym nie był szczególnie porywający. Sztampowy schemat — mentor odzyskuje sens życia dzięki swemu uczniowi — został zrealizowany z większym wdziękiem na przykład w Szukając siebie. O wielkości dzieła Bresta świadczy dopiero Genialna Kreacja Genialnego Aktora, który występuje w Szeregu Miażdżąco Dobrych Scen. Co więcej, nie można powiedzieć, że Szereg wynika wprost z Kreacji, bo przecież to scenariusz daje Alowi ogromne i całkowicie wykorzystane pole do popisu. Scenarzysta i odtwórca głównej roli zresztą przesadzili, gdyż film w rezultacie zamienił się w ciąg wyrazistych epizodów: pierwsze spotkanie podpułkownika i Charliego, ciach, podpułkownik urządza Charliemu wykład o cipce, ciach, kolacja z bratem, ciach, podpułkownik tańczy tango z tytułową donną... i tak dalej.

Wreszcie, w ramach trzeciego spostrzeżenia załamię ręce nad pewną zaprzepaszczoną szansą. W Zapachu kobiety Alowi Pacino partneruje Chris O'Donnell, aktor, bądźmy szczerzy, bardzo przeciętny, którego obecność na planie może i nie przeszkadza, ale którego kreacja w żaden sposób nie dopełnia podpułkownika Slade'a. Kogo natomiast widzimy na drugim planie? Młodego Philipa Seymoura Hoffmana, wtedy również stojącego na początku kariery. Straszna szkoda, że castingowcy nie zrobili roszady. O'Donnell w tle, Hoffman u boku Pacino, i już nie "kulawy" prowadziłby ślepego...

Swoją drogą, czy ktoś widział włoski pierwowzór?

★★★★★☆