25.10.2010

The Last Castle

Podobno w pierwotnej wersji scenariusza generał Irwin był postacią wysoce dwuznaczną: dowódcą wojskowym tyleż zdolnym, co brutalnym i zaborczym. Po trafieniu za kraty wojskowego więzienia (zbudowanego na terenie dawnego zamku) miał rozpocząć walkę o serca i umysły osadzonych, wypowiadając zarazem prywatną wojnę dobrodusznemu pułkownikowi Winterowi, kierownikowi placówki.

Pomysł szybciutko zarzucono, gdyż główną rolę otrzymał Robert Redford. No bo jakże to — Redford grający moralnie wątpliwego oficera? Fabułę przerobiono. Generał Irwin stał się szlachetnym kontynuatorem najlepszych tradycji US Army, a Winter paskudnym i oślizgłym tchórzem o skłonnościach sadystyczno-dyktatorskich.

Niewykorzystane sytuacje się mszczą. Skliszowana konfiguracja postaci pogrzebała film Roda Luriego przysypując go piachem kreacji Redforda i Gandolfiniego. Podrywający współwięźniów do buntu Irwin jest nudny; R.R. gra go zresztą zupełnie bez zaangażowania. Winter wypada natomiast nieprzekonująco. Gdyby chociaż był karykaturalny... Potagonista i antagonista są, krótko mówiąc, przeraźliwie bezbarwni.

The Last Castle nie ogląda się co prawda beznadziejnie źle, ale film ten nie ma do zaoferowanie widzowi po prostu nic. Pierwsze dwa akty to niewiarygodny psychologicznie dramat więzienny, a ostatnie pół godziny wypełnione jest akcją każącą poważnie wątpić w wyszkolenie i procedury stosowane przez filmowych strażników. Odpowiedzialność spoczywa jednak nie na nich. Oskarżyć i osądzić należy Irwina, za którego wstydzić się muszą i Hannibala Smitha, i Henry Brubaker.

★★☆☆☆☆

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.