Jak powszechnie wiadomo, warunkiem powodzenia kina eksperymentalnego jest pomyślna koniunkcja ciał niebieskich. Choć Richard Lanklater nakręcił dwa filmy z pewną bardzo znaną gwiazdą w tytule, nie udało mu się zjednać przychylności sił zodiakalnych. Waking Life zawodzi na całej linii.
Lanklater wymyślił sobie oto coś takiego: "Nakręcę techniką rotoskopową oniryczną opowieść o chłopaku błądzącym pomiędzy jawą a snem i spotykającym na swojej drodze bezimiennych nieznajomych, z których ust będą padały Różne Mądre Rzeczy oraz Spostrzeżenia Sugerujące Że Coś Jest Nie Tak Z Naszą Rzeczywistością". Brzmi ambitnie, tyle tylko, że efekt nie jest niczym ponad serię halucynopodobnych monologów bez ładu i składu. Lanklater stworzył miszmasz luźnych wypowiedzi o sensie życia, wolnej woli, egzystencjalizmie, itd. Spróbował nadać im oryginalną formę. Wyszło fatalnie.
Oniryczność? Jest, owszem. Lecz w bardzo psychodelicznej odmianie; film należałoby absorbować po uprzednim wyjaraniu kilku porcji zioła. Piszę to całkiem serio: Oglądanie Waking Life na łagodnym haju może być niezapomnianym przeżyciem. Na trzeźwo robi się zbyt szybko przeżyciem absurdalnym i, przede wszystkim, nudnym.
★☆☆☆☆☆
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.