9.10.2010

The Good, the Bad, the Weird

Idąc do kina zastanawiałem się radośnie, jak będzie po koreańsku "fun redefined". Miałem doskonałe powody do popuszczenia wodzy oczekiwaniom. Blockbuster z (południowej części) orientalnego półwyspu, najdroższa produkcja w dziejach tamtejszej kinematografii, połączenie kina przygodowego z estetyką spaghetti westernu — czego chcieć więcej? Stawiałem wona przeciwko pączkowi ryżowemu, że za chwilę zobaczę najfajniejszy film roku.

I jak to zbyt często w takich przypadkach bywa, czekało mnie rozczarowanie. Wbrew pozorom Dobry, Zły, Zakręcony (Joheunnom nabbeunnom isanghannom) jest marnym spadkobiercą Leoneowskiej legendy.

W teorii wszystko brzmi nadzwyczaj zachęcająco: Przenosimy się na mandżuriańskie pustkowia w latach trzydziestych. Trwa wyścig do skarbu, do którego prowadzi unikatowa mapa. W grze uczestniczą tytułowi Dobry, Zły i Zakręcony (dlaczego nie "Dziwny"?) Każdy z nich ma na pieńku z prawem, choć jak sugerują przydomki, powodują nimi zupełnie odmienne motywacje. Zakręconemu i Złemu zależy przede wszystkim na skarbie, Dobremu na głowie Złego. Niepewny sojusz połączy na pewien czas Zakręconego i Dobrego, choć oczywiście gdy stawka jest tak wysoka, nie należy nikomu za bardzo ufać. Nasi trzej bohaterowie nie działają bynajmniej w próżni, bo na mapę i skarb chętkę ma również armia oraz lokalna banda rozbójników konnych.

A w praktyce... Cóż, musiałbym obejrzeć Dobrego, Złego, Zakręconego jeszcze raz, by dokładnie zdiagnozować, co i dlaczego w nim nie trybi. Przypuszczam, że to jeden z tych przypadków, gdzie wina rozkłada się mniej więcej równomiernie między scenarzystami a reżyserem. Scenarzystom starczyło pary na brawurową historię, ale już nie na oplecenie jej solidnym napięciem. Kim Ji-woon nie potrafił natomiast zbudować solidnych pomostów między scenami akcji. Napad na pociąg, strzelaninę na targu, zwariowany pościg przez pustynię i finałowy showdown ogląda się nieźle, nawet pomimo wyraźnych komputerowych ingerencji. Niestety, dynamicznych sekwencji nie zawieszono na angażującej fabule i większy ubaw ma przy nich oko niż dusza. Częściową winę ponoszą też nie najlepiej prowadzone postacie, które pomimo starań aktorów nie przywiązują do siebie widza.

Do obejrzenia w domowym zaciszu jako wysokobudżetowa ciekawostka z Azji. Oczywiście, bardzo bym chciał, żeby ktoś w Polsce miał odwagę i fundusze nakręcić taki film, ale nie znaczy to, że Dobry, Zły, Zakręcony zasługują na więcej niż trzy gwiazdki. Ot, po jednej dla każdego mandżuriańskiego kowboja.

★★★☆☆☆

5.10.2010

An Unfinished Life

Lasse Hallström przebił się na Zachodzie w 1993 roku filmem Co gryzie Gilberta Grape'a. Niestety, późniejsze dzieła szwedzkiego reżysera nie zbliżyły się na wiorstę do poziomu amerykańskiego debiutu. Niektóre były słabsze (Kroniki portowe z żenującym domem na kółkach), inne nieco ciekawsze (oskarżona przez Łysiaka o propagowanie lewactwa Czekolada), lecz wszystkim zdecydowanie zabrakło filmowej magii. Niedokończone życie nie stanowi tu wyjątku.

Jean (Jennifer Lopez), poniewierana fizycznie przez partnera, ucieka z domu razem z małą córką (z poprzedniego związku). Schronienia szukają u dziadka dziewczynki, mrukliwego farmera Einara (Robert Redford), który niedoszłej synowej nie lubi, obarczając ją winą za śmierć swego jedynego dziecka. Dalej wszystko rozwija się w bardzo przewidywalnym kierunku: Jean i Griff na nowo zaczną układać sobie życie w Wyoming, Einar zaprzyjaźni się z nigdy wcześniej nie widzianą wnuczką, otrząśnie z permanentnej żałoby po synu, odstawi flaszkę, przekona do Jean. Cała trójka nie wiedzieć kiedy zacznie na nowo tworzyć szczęśliwy dom. Dobrotliwym świadkiem wzruszających wydarzeń będzie zniedołężniały Murzyn (Morgan Freeman) przyglądający się Gilkysonom z ganku swojej chatynki. Rolę hallströmowskiej żenady przyjdzie natomiast odegrać niedźwiedziowi.

Pojawienie się w miasteczku byłego Jean niewiele zmieni, bo filmy Hallströma to doskonały przykład obyczajówek nie będących dramatami. Nie ma tu miejsca na narastające konflikty interesów zwieńczone tragedią lub przynajmniej bolesnym kompromisem. Reżyser stara się tylko obserwować zwykłych ludzi zmagających się z przeciwnościami losu, próbuje przekonująco przybliżyć widzowi codzienne troski i zmartwienia swoich bohaterów. Ale nie wychodzi, nie wychodzi. Za dużo ckliwości.

★★★☆☆☆

30.09.2010

O gatunku

Gatunkowa klasyfikacja filmów to zadanie bardziej złożone niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Systematyczne podejście zmusza nas przede wszystkim do rozdzielenia etykiet na dwie odrębne kategorie: tematyczną i formalną. Pierwsza informuje, o czym dany film opowiada (kryminał, romantyczny, horror, obyczajowy, katastroficzny), druga, w jakie struny uderza (komedia, thriller, sensacja, dramat, musical, psychologiczny).

So far, so good, lecz teraz zaczną się schody. Pierwszy problem polega na tym, że niektóre formalno-tematyczne połączenia występują na tyle często, iż zdegenerowały się do skrótów. "Tylko sensacja" to "sensacja kryminalna", "tylko horror" to "horror-thriller", "tylko dramat" to "dramat obyczajowy". O ile jednak każda sensacja jest niejako z automatu filmem kryminalnym, o tyle pozostałe zbitki nie są już obowiązkowe. Zdarzają się przecież horrory komediowe (Martwica mózgu) i dramaty kryminalne (Gorączka).

Drugi problem stanowią etykietki "akcja", "przygodowy" oraz "s-f". Są w zasadzie kategoriami formalnymi, ale forma albo dominuje tutaj nad treścią, jak w dwóch pierwszych przypadkach, albo jest z nią bardzo silnie związana, jak w kinie fantastycznonaukowym. Na drugim biegunie znajdują się poniekąd filmy obyczajowe, których treść implikuje zazwyczaj refleksyjną, niespieszną formę; sądzę jednak, że należy odróżniać spokojniejsze filmy "tylko obyczajowe" (Dym, twórczość Lassego Hallströma) od starających się grać na emocjach widza "dramatów obyczajowych" (których bardzo jaskrawym przedstawicielem jest Dom z piasku i mgły, swą konstrukcją przypominający grecką tragedię). Oczywiście, nie zapominajmy o casusie komedii obyczajowych (w lekkim wydaniu nazywanych filmami familijnymi).

Na osobny akapit zasługuje kino historyczne zawierające w sobie trzy podtypy: filmy historyczno-przygodowe (Robin Hood: Książę złodziei), dramaty historyczne (Ben HurGladiator, Aleksander) i filmy kostiumowe (czyli obyczajówki historyczne a'la Niebezpieczne związki i Barry Lyndon). Zwróćmy uwagę, że w powyższym zestawieniu "dramat" dopuszcza dowolną ilość dynamiki w postaci akcji i scen batalistycznych, a więc elementów nieobecnych w dramatach obyczajowych. Podtypów powinno być właściwie pięć, ale dwa ostatnie  filmy wojenne i westerny  należy wyodrębnić jako samodzielne gatunki. Ten pierwszy to amalgamat dramatu historycznego z (przygodowym) kinem akcji; ten drugi to zwykle sensacje historyczne, nierzadko z solidną otoczką obyczajową.

Nie zapominajmy o elastyczności i pojemności wszystkich etykietek. Chociaż służą do szufladkowania, to same absolutnie szufladkowane być nie powinny. Film romantyczny to zarówno Bezsenność w Seattle, melodramaty pokroju Co się wydarzyło w Madison County jak i produkcje ocierające się o erotykę (Oczy szeroko zamknięte). Dla 300 jest miejsce w dramatach historycznych (sic!), dla Sin City  w sensacji, dla Autostopowicza  w horrorze.

Ktoś mógłby powiedzieć, że elastyczność nie wystarczy, że powyższa taksonomia jest bardzo krucha, gdyż na każdym kroku mogą jej zagrozić międzygatunkowe krzyżówki. I tak, i nie. Owszem, zdarzają się autentyczne hybrydy, które nierzadko stoją zresztą jedną nogą w domenie science-fiction: Obcy (sf plus horror), Obcy 2 (sf plus akcja), Mroczny Rycerz (przygodowy plus dramat kryminalny), Gwiezdne wojny (sf plus przygodowy). Zastanówmy się jednak zawsze dwa razy zanim wymieszamy, bowiem wiele pozornie eklektycznych produkcji da się z powodzeniem uznać za osadzone wyłącznie w jednym gatunku. Za przykłady niech posłużą Z Archiwum X (sensacja z elementami sf), Złe towarzystwo (akcja z elementami komedii) i Przeminęło z wiatrem (romantyczny z elementami historycznymi). 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Aby podkreślić, że filmorysowych etykietek nie przydzielam na chybił-trafił, "na oko". Stoi za tym pewna logika i konsekwencja, którą starałem się wyłożyć powyżej. Oczywiście, ów idylliczny obraz łatwo mogą zakłócić bollywoodzkie miszmasze i kazachskie kino gejowskiej zemsty, ale... gatunkowy kanon niech pozostanie kanonem.

27.09.2010

Nasz plakat

Popełniłem faux pas. Otóż o plakatach polskich czytałem parę tygodni  temu w necie; nie w jednym konkretnym miejscu, ale podążając tropem różnych linków. Potem przeczytane treści mieliły mi się w głowie, aż w końcu usiadłem i napisałem poniższą notkę. Niestety, zmieliły się niefortunnie — podświadomość wyrządziła mi psikusa, bo summa summarum tekst stał się nieumyślną przeróbką felietonu MRW, o czym zorientowałem się poniewczasie. Autora przepraszam za mimowolne zainspirowanie się bez podania źródeł.

Nikt nigdy nie twierdził, że idea Filmorysu ma polegać wyłącznie na impresyjnych minirecenzjach. Zapowiedzi, zwiastuny, felietony i ciekawostki również wchodzą w grę. Także — plakaty. Nie zamierzam bynajmniej stawać w szranki z Mierzwiakiem, ale nie przypominam sobie, by pisał on u siebie o polskiej szkole plakatu... w krzywym zwierciadle współczesnej amerykańskiej percepcji.

Jak rzecze Wikipedia, polska szkoła plakatu to "określenie używane wobec grupy polskich artystów-plakacistów, którzy zdobyli międzynarodowy rozgłos". Wspólnymi elementami ich dzieł były "lapidarność i oszczędność formy, ironia, nowatorskie liternictwo". Z punktu widzenia kinofila najciekawszą częścią tej twórczości są postery filmowe, szczególnie te powstałe z myślą o produkcjach amerykańskich. Na pierwszy rzut oka plakaty Pągowskiego i spółki szokują awangardowym podejściem do tematu. Potem człowiek dochodzi do wniosku, że na tle swoich nierzadko drętwych odpowiedników amerykańskich, polskie postery wypadają pozytywnie. Ale jeszcze później zaczynamy się zastanawiać: Jak młody, przeciętny, amerykański widz będzie właściwie postrzegał nadwiślańskie wariacje?

Odpowiedź na to pytanie przynosi serwis Cracked w postaci rankingu "najbardziej zdumiewających zagranicznych plakatów". Polska reprezentacja jest bardzo silna. Charakterystyczna dla serwisu ironia nie pozostawia złudzeń: Dla Amerykanów takie zestawienie stanowi solidny mindfuck. Na szczególną uwagę zasługują komentarze do miejsc czwartego i trzeciego.

"Polski plakat" stał się nawet funmemem, bo Something Awful dopiero co, w ramach Photoshop Phriday, zaproponował wymyślanie nowych plakatów na polską modłę. Efekty są godne obejrzenia, a także poczytania, bo na posterach znalazły się również koślawo przetłumaczone tytuły i tagline'y. Tylko z czego tu się śmiać? Chyba z polskiej szkoły plakatu właśnie; od strony graficznej większość zaprezentowanych fotoszopek naśladuje ją przecież bardzo dobrze, chociaż tworzona jest ewidentnie dla jaj. Aczkolwiek i tu odnaleźć można rodzynki: Plakat Incepcji, choć bardzo siermiężny, cudnie odwołuje się do głównego motywu filmu Nolanu.

Na deser: Pięćdziesiąt polskich plakatów filmowych zebranych przez Andrew Lindstroma. Tym razem już na poważnie i zupełnie estetycznie.

20.09.2010

Bad Company

W przeciągu niecałych dziesięciu lat powstały dwa filmy o tym tytule. Ten wcześniejszy, z 1995 r., odznaczał się przynajmniej śmiałymi scenami erotycznymi. Ten późniejszy, z 2002 r., który obejrzałem w weekend, nie zasłynął niestety niczym szczególnym.

Motyw sobowtóra infiltrującego przestępczą siatkę pojawiał się już w Face/Off i The Assignment. Pod względem efektowności i klimatu Złe towarzystwo  nie dorasta im do kolan. Sprawy mają się następująco: Działający pod przykrywką agenci CIA chcą kupić od rosyjskiej mafii walizkową bombę termojądrową (sic), by nie pozwolić na wpadnięcie unikatowego egzemplarza śmiercionośnej broni w ręce bałkańskich terrorystów. Gdy ci ostatni zabijają jednego z tych pierwszych, służba wywiadowcza rekrutuje brata bliźniaka zastrzelonego funkcjonariusza. Inaczej operacji dokończyć się nie da, twierdzi zwierzchnik przypominający Huberta Urbańskiego. Ponieważ bliźniak (Chris Rock) to stereotypowy krzykliwy czarnoskóry brother, drugi agent (Anthony Hopkins) stanie przed trudnym zadaniem wytres..., znaczy, nauczenia nowego kolegi niezbędnych procedur.

Bad Company to film akcji z elementami komediowymi w postaci Chrisa Rocka. Jego hałaśliwa, hip-hopowa maniera zagłusza jedyny mocny punkt tego filmu: Hopkinsa. Obaj panowie pasują do siebie jak pięść do nosa; trudno zrozumieć, dlaczego Schumacher nie poprowadził ich inaczej, dlaczego pozwolił na tak niekompatybilne style gry. Jasne, od czasu do czasu dziwnym kombinacjom aktorskim zdarza się niespodziewanie zaiskrzeć, ale tutaj scenariusz nie dałby pola do popisu żadnemu duetowi. Diagnoza jest prosta: Po pierwszej pół godzinie film staje się nudną, przegadaną strzelaniną. Całość ożywiają odrobinę one-linery Rocka sypiące się niezmordowanie aż do napisów końcowych.

Byłbym zapomniał. Złe towarzystwo przedstawia widzom jeden z najgłupszych szpiegowskich gadżetów ever. To "bondowski" zegarek z dużym czerwonym przyciskiem. Po naciśnięciu uruchamia się piskliwy alarm, który sprowadza posiłki. Wygląda to więc tak: Hopkins i Rock są w kościele na spotkaniu z bandziorami, spotkanie poszło kiepsko, w agentów wycelowano kilkanaście luf, od krwawej egzekucji dzielą nas sekundy. "Która godzina, panie Turner?", pyta lodowatym głosem Hopkins, a Rock unosi przegub, naciska przycisk, zegarek zaczyna piszczeć, wybucha chaos i obaj bohaterowie uchodzą cało z opresji.

★★☆☆☆☆

14.09.2010

Moulin Rouge!

Moja wina. Wiedziałem przecież, że Baz Luhrmann to ten sam facet, który kiedyś umieścił akcję najsłynniejszego szekspirowskiego dramatu we współczesnym, gangsterskim settingu... zachowując oryginalne dialogi. Nie powinienem był więc spodziewać się po Moulin Rouge! ani formalnej poprawności, ani historycznej wiarygodności. Zresztą, reżyser nie bawi się z widzem w kotka i myszkę, i pierwszym kwadransem dzieła jasno wykłada swój stosunek do konwencji. Technopodobny teledysk z "Lady Marmalade", Nirvaną i kankanem wali znienacka po głowie; potem jest spokojniej, ale tylko trochę.

Nie sposób odmówić Czerwonemu młynowi żywiołowego montażu, bombastycznej scenografii i dobrych zdjęć. Pod ogromną ilością blichtru kryje się niestety zupełnie banalna historia miłości pięknej kurtyzany i początkującego pisarza. Nie ulega wątpliwości, że reżyser umyślnie pozwolił formie na zdominowanie treści... ale nie zmienia to faktu, że wciąż mamy do czynienia z przerostem (momentami męczącej) formy nad (bardzo mizerną) treścią. Film Luhrmanna potrafi się jednak obronić jako musical, po części za sprawą talentów wokalnych Nicole Kidman i Ewana McGregora, po części za sprawą miłych dla ucha i oka coverów Like a Virgin i Show Must Go On. Muzyczny kolaż na grzbiecie słonia też jest bardzo fajny. Nie no, w sumie wszystkie piosenki dają tu radę, podobnie jak Kidman w różnych ciekawych strojach.

Byłbym zapomniał: Henczmen badgaja przypomina Wojciecha Orlińskiego.

★★★☆☆☆

7.09.2010

Scent of a Woman

Po urlopowej przerwie sięgam na górną półką. Jednakowoż napomknięcie o fabule Zapachu kobiety siłą rzeczy zakładałoby, że czytelnik tego filmu nie zna — a to musiałoby go obrazić. Ograniczę się więc do trzech spostrzeżeń.

Pierwsze dotyczy reżysera, którego nazwisko nie jest szczególnie znane. Wypada jednak pamiętać, że Martin Brest nakręcił nie jeden, a trzy kapitalne filmy, do tego pod rząd. Poza Zapachem kobiety sprzed jego kamery wyszły dwie świetne komedie sensacyjne: Gliniarz z Beverly Hills i Zdążyć przed północą. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dostaliśmy jeszcze Joe Blacka z eschatologiczną rolą Brada Pitta. A potem? Potem Gigli i Brest trafił do reżyserskiego niebytu. Gigli został bowiem uznany za wtopę dekady i jeden z najgorszych wytworów kinematografii w ogóle. Trochę trudno mi w to uwierzyć, ale dopóki nie obejrzę, dopóty nie będę się wypowiadał.

Drugie spostrzeżenie związane jest już bezpośrednio z Zapachem kobiety. Otóż wysunę obrazoburczą tezę, jakoby film w ujęciu całościowym nie był szczególnie porywający. Sztampowy schemat — mentor odzyskuje sens życia dzięki swemu uczniowi — został zrealizowany z większym wdziękiem na przykład w Szukając siebie. O wielkości dzieła Bresta świadczy dopiero Genialna Kreacja Genialnego Aktora, który występuje w Szeregu Miażdżąco Dobrych Scen. Co więcej, nie można powiedzieć, że Szereg wynika wprost z Kreacji, bo przecież to scenariusz daje Alowi ogromne i całkowicie wykorzystane pole do popisu. Scenarzysta i odtwórca głównej roli zresztą przesadzili, gdyż film w rezultacie zamienił się w ciąg wyrazistych epizodów: pierwsze spotkanie podpułkownika i Charliego, ciach, podpułkownik urządza Charliemu wykład o cipce, ciach, kolacja z bratem, ciach, podpułkownik tańczy tango z tytułową donną... i tak dalej.

Wreszcie, w ramach trzeciego spostrzeżenia załamię ręce nad pewną zaprzepaszczoną szansą. W Zapachu kobiety Alowi Pacino partneruje Chris O'Donnell, aktor, bądźmy szczerzy, bardzo przeciętny, którego obecność na planie może i nie przeszkadza, ale którego kreacja w żaden sposób nie dopełnia podpułkownika Slade'a. Kogo natomiast widzimy na drugim planie? Młodego Philipa Seymoura Hoffmana, wtedy również stojącego na początku kariery. Straszna szkoda, że castingowcy nie zrobili roszady. O'Donnell w tle, Hoffman u boku Pacino, i już nie "kulawy" prowadziłby ślepego...

Swoją drogą, czy ktoś widział włoski pierwowzór?

★★★★★☆

11.08.2010

White Noise

Każdy film, niezależnie od gatunku, może okazać się filmem średnim. Jednak średniakowatość średniego horroru jest jedyna w swoim rodzaju. Średnią obyczajówkę, średnią sensację, średnią komedię da się obejrzeć bez bólu zębów. Natomiast średni horror nuży. Zamiast straszyć, irytuje i budzi zażenowanie. Zasada "tak głupie, że aż śmieszne" obowiązuje dopiero poniżej pewnego pułapu. Średnie horrory tkwią niestety w ponurym limbusie.

Już wiecie jakim filmem, i pod względem gatunkowym, i jakościowym, są Głosy. Ale to jeszcze nie cała historia. Otóż średnim horrorom przysługuje czasowy parametr określający, w którym momencie widz traci resztkę nadziei, że film się jeszcze wyciągnie. W przypadku Głosów ów parametr jest bardzo wysoki i wynosi jakieś 90 minut. A dzieło Geoffreya Saxa trwa okołu stu.

Krótko mówiąc: Średni horror, który da się obejrzeć (prawie) bez bólu zębów.

O co chodzi? Oczywiście, o duchy. Jednak takie idące z, ekhem, duchem czasu, które zamiast brzękać łańcuchami komunikują się ze światem żyjących poprzez szumiące telewizory, trzeszczące radia i trzaskające dyktafony. Architekt Jonathan Rivers (Michael Keaton) traci w wypadku ukochaną żonę. Niedługo potem kontaktuje się z nim medium i tak oto bohater dowiaduje się o EVP, dwudziestopierwszowiecznej ouijy. Sceptycyzm Riversa ulatnia się szybko i młody wdowiec wkrótce postanawia zainwestować w spritystyczny sprzęt RTV. Pragnie skontaktować się ze zmarłą żoną, ale po Drugiej Stronie czeka przecież nie tylko ona...

Głosy na początku są przewidywalne. Potem przez kwadrans nudne, bo razem z Keatonem musimy wpatrywać i wsłuchiwać się w tytułowe białe szumy. Ale jednocześnie w tle pojawia się narastająca nutka (niespecjalnie strasznego) napięcia, która jakoś utrzymuje nas przed nomen omen telewizorem. Przyznajmy, że twórcy nie sięgnęli po najtańsze rozwiązania fabularne, że pokusili się o parę malutkich twistów, że odwlekli konfrontację z Potworem. Gdy więc film w drugiej połowie się wreszcie trochę rozkręca, ogląda się go... znośnie. Kanału koniecznie zmieniać nie trzeba.

★★★☆☆☆

6.08.2010

Disney's The Kid

Chyba wszyscy zawiedliśmy się kiedyś na powszechnie zachwalanym filmie. Moimi sztandarowymi rozczarowaniami są Dzień świra, Fight Club i Żywot Briana. Jednak jest też druga strona medalu: pozytywne zaskoczenie filmem z pozoru przeciętnym. Siadamy przed ekranem, by obejrzeć coś, co w najlepszym wypadku powinno okazać się nieżenującym oglądadłem, a dostajemy... no, niekoniecznie wybitne dzieło, ale oglądadło nadzwyczaj sympatyczne. Wcześniej w tym roku miałem tak z Ostatnim razem, a w zeszły weekend — z Dzieciakiem.

Ośmioletni Rusty przenosi się z lat sześćdziesiątych do dwutysięcznego roku, gdzie spotyka dorosłą wersję samego siebie. Prawie-czterdziestoletni Russ to zamożny, oschły facet, mieszkający w swym luksusowym domu nie tylko bez żony i dzieci, ale nawet bez psa, którego przecież strasznie chciał mieć jako mały chłopiec. Nie trzeba być Kałużyńskim, by domyślić się, że Rusty spróbuje zmienić charakter Russa, i że sukces tej zmiany będzie warunkiem powrotu dzieciaka do swoich czasów. 

Film ogląda się bardzo przyjemnie z pół tuzina powodów. Pierwszy: reżyser Turteltaub, który umie kręcić feel-good movies bez popadania w kiczowatość. Drugi: zgrabny scenariusz opowiadający historię z punktu widzenia Russa, nie Rusty'ego. Trzeci: Bruce Willis w roli dorosłego Duritza — ten sam chłopięcy błysk w oku, który czynił go zupełnie niewiarygodnym w roli Szakala, tutaj stanowi ogromny atut. Czwarty: pucołowato fenomenalny Spencer Breslin jako mały Rusty. Piąty: chemia między Willisem a Breslinem. Szósty: Emily Mortimer, na którą muszę zacząć zwracać większą uwagę. Ta niepozorna brytyjska aktorka naprawdę dobrze radzi sobie z gatunkowo zróżnicowanymi kreacjami (zdeterminowana żona w Transsiberian, zimna pani detektyw w Harrym Brownie, asystentka zakochana w swoim pracodawcy w Dzieciaku). 

Po familijnej disneyowskiej produkcji trudno oczekiwać przewrotnych twistów i głębokich refleksji. Wbrew pozorom — i pomimo obowiązkowego happy-endu — film nie jest jednak wcale przesłodzony. Znalazło się tu nawet miejsce na gorzkie pytanie: Kim Ty nie zostałeś, choć chciałeś zostać jako dziecko?

★★★★☆☆

1.08.2010

The Terminal

W długiej i wspaniałej filmografii Stevena Spielberga, hollywoodzkiego wirtuoza kina rozrywkowego, znajdziemy przynajmniej dwie ciemne plamy. Jedna, bardziej ohydna, to oczywiście brutalny gwałt dokonany dwa lata temu na bezbronnym, starym Indianie Jonesie. W związku z drugą, nieco wcześniejszą, do aktu kazirodztwa co prawda nie doszło, ale i tak Spielberg dopuścił się wtedy wydania mówiącego po bułgarsku Toma Hanksa na żer krytyków. 

Viktor Navorski, uosobienia wyobrażenia przeciętnego Amerykanina o mieszkańcu Europy Wschodniej, ląduje na nowojorskim JFK. Zaraz po przylocie okazuje się, że nie wolno mu opuścić terenu terminalu. Otóż w trakcie transatlantyckiego lotu w ojczyźnie Navorskiego, Krakozii (sic!), nastąpił przewrót, wskutek którego wiza Viktora utraciła ważność. Notabene, razem z wizą ważność utracił również paszport, więc Navorski, jako bezpaństwowiec, nie może teraz wrócić do domu. Przez najbliższe miesiące nasz bohater będzie więc musiał mieszkać na lotnisku. W terminalu JFK nauczy się tęsknić, marzyć, kochać, a także walczyć o godność naszą i waszą. 

Brzmi naciąganie i mdło? Tylko mdło. Navorskiego oparto o fakty: scenariusz został zainspirowany historią Irańczyka هران کریمی ناصری, który przez osiemnaście lat koczował na lotnisku Charlesa de Gaulla. Zresztą, ileż takich dramatów zna warszawski Dworzec Centralny. Etiuda już nie, bo Etiudę zamykali na noc. 

Terminal stałby się pewnie bardzo dobrym filmem, gdyby tylko Spielberg na coś się zdecydował. Na przykład na namalowanie obyczajowego portretu mikrokosmosu, jaki stanowi terminal wielkiego, międzynarodowego lotniska. Albo na metaforę ukazującą bezradność uczciwych jednostek w obliczu bezlitosnej machiny biurokratycznej. Albo na wykpienie terrorystycznej fobii Stanów Zjednoczonych po 11 września, i wzięcie pod lupę złowrogich następstw tejże fobii. Albo na skonstruowanie lotniskowej intrygi kryminalnej, którą rozwiązuje jej mimowolny świadek. Albo chociaż na nakręcenie komedii romantycznej z Tomem Hanksem i Catheriną Zetą-Jones. 

Niestety. Film ma kilka krótkich przebłysków, które pokazują, że fabuła faktycznie mogłaby skręcić w dowolny z wyżej zaproponowanych kierunków. Ale nie skręca. Nie pozwala jej na to długi, nudny fragment, który zaczyna się krótko po pokazaniu tytułu, a kończy na wysokości listy płac. Za gwóźdź do trumny służy żenujący slapstick w wykonaniu Hanksa. Mimo wszystko daję dwie gwiazdki, bo od strony czysto rzemieślniczej trudno się tutaj do czegoś przyczepić. Szkoda tylko, że owa solidna rzemieślnicza robota jest równie bezduszna co funkcjonariusz straży granicznej sprawdzający nasz paszport.

★★☆☆☆☆